A wszystko przez…

Myli się ten, kto sądzi, iż w niniejszym wpisie odnajdzie jednoznaczne wskazanie osoby czy osób odpowiedzialnych za jakiekolwiek niepowodzenia – naturalnie związane z katechizacją i nauczaniem religii, zgodnie z naczelnym tematem mojego bloga. Niewątpliwie jednak słyszy się czasami twierdzenie, iż niezbyt optymistyczne owoce szkolnego nauczania religii w znacznym stopniu wiążą się z księżmi w roli katechetów. Niewątpliwie, bo i sama czasem ośmielałam się tak twierdzić, zaznaczając przy tym, iż nie wątpię w istnienie absolutnie genialnych księży-katechetów, których zaangażowanie i posługa są wspaniałe i nic, tylko brać z nich przykład… Jednocześnie jednak pozwalam sobie na takie twierdzenia, ponieważ zdarzają się i tacy, którzy są mniej lub bardziej przymuszani do pracy w szkole, podczas gdy ich serce aż się rwie do działań duszpasterskich w parafii. Nie wnikając w tym miejscu w motywy posłanych do szkoły (czy też posyłających…), pragnę podzielić się pewnym ciekawym odkryciem, dzięki któremu w przyszłości nieco ostrożniej będę formułować przytoczone powyżej opinie.

Kontynuując wczorajszy wątek szukania w starociach sięgnęłam dziś po pozycję liczącą sobie ni mniej, ni więcej, ale dokładnie 100 lat. Ot, „Miesięcznik Katechetyczny i Wychowawczy” ze stycznia 1916 roku. Zaglądam i…cóż widzę? Już wtedy niejaki M. Paciorkiewicz (świecki!) w swym artykule „Trudności w problemie wychowania” stwierdził: „Przypomina mi się tu zarzut, uczyniony u nas duchowieństwu, jakoby to ono (mianowicie katecheci w szkołach) było jedną z przyczyn wzrastającej niewiary wśród dzisiejszej młodzieży. Zarzut niesłuszny o tyle, że nawet, jeżeli istotnie dzisiejszym katechetom niejednego brak – a któżby śmiał twierdzić, że jest doskonałym? – to te braki są znacznie mniejsze niż były przed laty kilkudziesięciu, a jednak wówczas na upadek wiary tak nie skarżono się, jak dzisiaj”.

Hmm… trudno odmówić słuszności temu spostrzeżeniu… Nauczanie i wychowanie dziś jest wyjątkowo trudne – choćby z tego względu, że coraz ciężej nauczycielom znaleźć sojusznika. Dom i środowisko rodzinne nie zawsze hołduje tym samym ideałom; szczególnie formacja religijna jest nierzadko spychana nie dość, że na odległe miejsce w hierarchii, to jeszcze pozostawiana innym – nieliczni tylko rodzice wywiązują się ze swej roli pierwszych katechetów.

Ale skoro tak… wracamy do punktu wyjścia 😉 – to tym bardziej istotne jest, kto i jak będzie wypełniał te wszystkie braki. Skoro dla wielu uczniów szkolne nauczanie religii pozostaje jedyną formą nauczania i wychowania religijnego, to warto powierzać je jak najlepszym nauczycielom, wychowawcom!

Oczywiście, logika podpowiada, że lepiej z powierzonych zadań wywiązują się ci, którzy z własnej woli podejmują daną działalność – a za takich można postrzegać katechetów świeckich (niestety, ostatnio coraz częściej zaczynam wątpić w tę prawidłowość…).  Od wszystkich pozostałych – nauczających nieco wbrew własnej woli – można jedynie oczekiwać, by wykazali się ludzką przyzwoitością i jak najrzetelniej wypełniali swe obowiązki, za które przecież otrzymują wynagrodzenie.

Na wypadek, gdyby nie wybrzmiało to w powyższym tekście – jestem przekonana, że są rzesze wspaniałych katechetów – zarówno świeckich, jak i księży (co do tych ostatnich nie muszę daleko szukać, bo mam przykład we własnej parafii 😉 Tym wszystkim wspaniałym osobom dziękuję i cieszę się ze wszystkim razem i każdego z osobna 🙂

Pozostali zaś nie są warci tego, by tracić więcej czasu na pisanie o nich, zatem to by było na tyle… Następnym razem obiecuję, że będzie bardziej optymistycznie 🙂

 

Możliwość komentowania jest wyłączona.