… „to się lubi, co się ma” – jak mawiają. Znacznie gorzej jest, gdy nie chce się lub nie lubi tego, co mieć można… Oczywiście przedmiot lubienia (jak zwykle na tym blogu) będzie katechetyczny, a konkretnie chodzi o religię w szkole. Nosiłam się z zamiarem poruszenia tej kwestii już od pewnego czasu, a decyzję przyśpieszył artykuł o usunięciu religii ze szkół w 1961 roku:
http://niezalezna.pl/230709-tak-komunisci-chcieli-zgasic-wiare-polakow-57-lat-temu-religia-zniknela-ze-szkol
Wyobraźmy sobie, że – nie daj Panie Boże – taka sytuacja miałaby miejsce dziś… Jaka by była reakcja wierzących rodziców? Obawiam się, że nie brakowałoby takich, którzy przyklasną pomysłowi. Jeszcze inni wykrzyknęliby z radością: nareszcie!
Po wyrzuceniu religii ze szkół w roku 1961 nie zabrakło troski o to, by ożywić parafialne salki i w nich prowadzić nauczanie. Możemy z dumą, a nawet z pewną zazdrością popatrzeć na determinację i troskę osób wierzących z tamtych czasów, bo dziś…
A dziś nie trzeba daleko szukać, bo w samych komentarzach pod powyższym artykułem nie brak komentarzy krytycznych wobec lekcji religii w szkole i pochwał dla religii w salkach. Niestety, takie komentarze zdarzyło mi się słyszeć w różnych środowiskach, a co bardziej przykre – z ust osób wierzących, nawet bardzo. Ba! Osoby te nie kryły nawet, że „musiały” wypisać dzieci z religii (w trosce o formację religijną tychże pociech). Nikt mnie nie przekona, że jest to właściwy kierunek postępowania i odpowiedzialna postawa osoby wierzącej, która zobowiązała się, że po katolicku wychowa swoje dzieci. A może za mało (lub za cicho) mówi się o tym, że wprawdzie religia w szkole nie jest obowiązkowa, ale rodzice katoliccy są w sumieniu zobowiązani do posyłania dzieci na te lekcje?
Kiedy zapyta się osoby wierzące, których dzieci nie chodzą na religię, o motywy takiego postępowania, najczęściej słyszy się do złych doświadczeniach, złym katechecie/katechetce, niskim poziomie lekcji, niechęci dziecka… Żaden z tych argumentów nie przekonuje mnie. Czasem rodzice dodają, że wolą sami zająć się formacją religijną dziecka. Mówiąc szczerze – ani to wybitne osiągnięcie, ani heroizm, bo nikt ich z tego nie zwalnia nawet jeśli podpiszą deklarację udziału dziecka w lekcjach religii. Domyślam się jednak, że nawet jeśli edukują dziecko „na własną rękę”, to bez odniesienia do założeń programowych nauczania religii (zresztą te założenia też nierzadko krytykują – nawet, jeśli znają je wyrywkowo z podręcznika dziecka lub – co gorsza – z czasów własnej szkolnej edukacji).\
Cieszę się, że poruszam tę kwestię tutaj, ponieważ „na gorąco” dyskutując z takimi rodzicami trudno mi jest opanować emocje, bo naprawdę przeraża mnie ich podejście! Mamy ten luksus, że dzieciom wolno uczyć się religii w szkole, a mimo to zamiast cieszyć się, niektórzy wypisują dzieci lub nieustannie narzekają, krytykują, a ich słowa (i decyzje) są wodą na młyn przeciwnikom organizowania tych lekcji w systemie szkolnym. Owszem, zmieniły się czasy, zmienił się kontekst nauczania religii – szczególnie, iż udział w lekcjach nie jest zarezerwowany dla osób wierzących, stąd pewien wymiar ewangelizacyjny zajęć. Charakter lekcji nie sprawi automatycznie wzrostu wiary i pobożności (tak jak lekcje języków obcych nie zrobią z ucznia poligloty). Niektórym wierzącym rodzicom przeszkadza, że religia w szkole stała się „normalną lekcją, taką jak inne”. Przepraszam bardzo, ale czy miałaby być nienormalną? Oczywiście, rozumiem inność, odmienność, wyjątkowość religii na tle innych przedmiotów, ale pod względem organizacyjnym – tak, jest taka jak inne lekcje. Co zabawne (choć może właściwie przykre…) – w tej kwestii opinie są diametralnie różne, bo przecież środowiska lewicowe zarzucają nieustannie, że religia nie jest zwykłą lekcją, więc nie powinno jej być w szkole… Jednak warto zauważyć, że wprowadzając religię do szkół nie wprowadzono zakazu przyprowadzania dzieci do parafii – na spotkania scholi, bielanek, zbiórki ministrantów czy do rozmaitych grup i wspólnot. Kilka godzin wf-u w tygodniu nie wystarczy do zdobycia mistrzostwa świata w żadnej dyscyplinie, a jednak dziwnie by było, gdyby ktoś po lekcjach trenował to czy tamto, a wuefiście przyniósł zwolnienie lekarskie z przedmiotu. Podobnie lekcja religii jest pewną opcją „minimum”, której rozszerzenie spoczywa na barkach (i sumieniu) rodziców – tak, by zarówno oni, jak i ich pociecha mogli niegdyś wyznać, że w „dobrych zawodach wystąpili…”.
Wiele krytyki płynie z ust wierzących rodziców pod adresem katechetów. Nigdy nie uważałam, że wszyscy katecheci są idealni i wspaniali, jednak wypisanie dziecka z religii z powodu katechety uważam za ominięcie problemu, a nie – jego rozwiązanie. Być może czasem ktoś pofatyguje się do szkoły i porozmawia z katechetą (wychowawcą, dyrekcją… bardziej zaawansowani może nawet zahaczą o proboszcza lub diecezjalny wydział katechetyczny). Jestem jednak przekonana, że w większości przypadków nie ma takich starań – wybiera się opcję najprostszą – wypisanie dziecka z lekcji, a niedoskonałość (delikatnie mówiąc…) katechety wystarczająco usypia sumienie rodziców. Ostatnio też słyszałam, że „na religii nic tylko kolorowanki…”. Zdarzają się wybitne jednostki wśród uczniów, dla których jest opcja „indywidualnego toku nauczania” i można zapewnić młodemu geniuszowi materiał przerabiany przez klasy programowo wyższe. Ciekawa jestem, jaki procent dzieci korzysta z tej opcji na religii… Mogę tylko domyślać się 😀
Przy okazji dyskusji o wypisywaniu dzieci z religii przez wierzących rodziców, dowiedziałam się m.in. jak mizerna jest wiedza odnośnie do tych lekcji i osób, które je prowadzą… Jedną z perełek było to, że „katecheci nie muszą mieć przygotowania pedagogicznego”… Co pewien czas tu i ówdzie przytaczane są statystyki i z dumą prezentuje się tendencję spadkową frekwencji na lekcjach religii. Przykre, że w pewnej mierze „zawdzięczamy” ją osobom wierzącym… Pośrednio zawdzięczamy ją także niektórym (podkreślam: niektórym!!!) księżom, a nawet niektórym (jeszcze mocniej podkreślam: niektórym 🙂 ) biskupom podważającym sens religii w szkole. Próbują oni wmawiać, że efektywność tych lekcji jest mizerna. Mizerne bywa ich pojęcie na temat lekcji religii w szkole – tym, czym one są i czym się różnią od pełnej katechezy, z której to właśnie duszpasterze nie powinni czuć się zwolnieni (nawet jeśli mają zapewnione świadczenia socjalne z racji połowy etatu w szkole). Możemy wręcz „odbić piłeczkę” i powiedzieć, że to im „zawdzięczamy” wyciąganie dzieci i młodzieży z lekcji religii przez rozmaite akcje, happeningi, jednorazowe czy cykliczne „eventy”, w sposób oczywisty bardziej atrakcyjne dla niektórych od lekcji, na którą trzeba odrobić pracę domową, nauczyć się na sprawdzian. Spotkania, akcje, zloty itp. itd. – jak najbardziej mają swoją wartość i nie trzeba z nich rezygnować. Tylko dlaczego ma to być opcja „albo-albo”? W formacji religijnej warto zastosować zasadę kumulacji wymagań (jak to czynimy w szkole 😉 – żeby mieć szóstkę, musisz najpierw zrobić wszystko, co jest wymagane na piątkę – plus coś więcej. Spełnienie wymagań dodatkowych bez realizacji tego, co podstawowe, nie wystarczy.
Na koniec – podsumowując tę nieciekawą katechetyczną rzeczywistość – niechże mi będzie wolno rozmarzyć się… Jeszcze w czasie studiów magisterskich na jednym z przedmiotów katechetycznych usłyszałam, że rodzice, którzy wypisują swoje dzieci z religii nie powinni otrzymać rozgrzeszenia (analogicznie pełnoletnia młodzież jeśli sama się wypisze). Jakże by to było pięknie, gdyby biskupi uświadamiali to swoim owieczkom, księża – rodzicom, rodzice – dzieciom pełnoletnim… Jakże by to było pięknie, gdyby jeden czy drugi rodzic istotnie otrzymał takie „ostrzeżenie” w konfesjonale i „poczynił refleksję” (to chyba ostatnio modne stwierdzenie, bo wczoraj w kazaniu słyszałam ze trzy razy 😉 ). Jakże by to było pięknie, gdyby w ten sposób pouczeni (bądź doświadczeni) rodzice przybiegli z powrotem zapisać swe pociechy na lekcje religii i odtąd z większym szacunkiem odnosili się do przedmiotu, który mamy szczęście mieć w systemie szkolnym!
Marzenia spełniają się, więc… czekam, aż i to zacznie się spełniać!