O Aneta Rayzacher-Majewska

Żona, mama, katechetka, naukowiec - te cztery pojęcia najlepiej charakteryzują mnie i podstawowe obszary mojej działalności. Dzięki nim z radością witam każdy kolejny dzień wiedząc, że będę robić to, co lubię. Mniej lub bardziej, ale lubię :) W każdym z tych obszarów staram się nieustannie rozwijać, dokształcać... Chętnie dzielę się zdobytą wiedzą i doświadczeniem, szczególnie z tymi, którzy podobnie odczytali swe powołanie i zamierzają włączyć się w katechetyczną posługę Kościoła.

Co się często chowa w dyskusjach o finansowaniu religii?

W ostatnim czasie miałam okazję dwukrotnie wypowiedzieć się w kwestii planów radnych z Częstochowy, którzy podjęli uchwałę w sprawie likwidacji finansowania religii z lokalnego budżetu. Całkiem sporo argumentów próbowałam przedstawić w poniższej rozmowie:
https://www.youtube.com/watch?v=6qxsvGOWANk&fbclid=IwAR3z-gk1TufImaBvzbjnf1S8szaFWAPkZFCCEZLd09s7zMC0CefUceewnww

Przytoczę je ponownie, by poszerzyć nieco kontekst i świadomość odnośnie do planów częstochowskich radnych.

Finansowanie religii – podobnie jak i innych przedmiotów – odbywa się z subwencji oświatowej, czyli pieniędzy przekazywanych przez rząd. Oczywście nie są to pieniądze „rządu” czy pana ministra Czarnka, ale publiczne, czyli każdy z nas ma w nich swój udział. Samorządy otrzymują te pieniądze i nimi zarządzają. Różne czynniki sprawiają, że dziś w jeszcze większym stopniu niż do tej pory samorządy dopłacają do oświaty, ponieważ środki otrzymywane z Ministerstwa Edukacji i Nauki nie są wystarczające. Oczywistym jednak jest, iż wysokość dopłat w znacznej mierze zależy od gospodarności władz lokalnych i umiejętności przewidywania. Przy tej okazji warto wspomnieć, iż narzekający na brak środków radni częstochowscy w ubiegłym roku (listopad 2021) przegłosowali przyznanie sobie podwyżek o 60% z wyrównaniem od sierpnia. Nic tylko zachęcać katechetów w Częstochowie, by zostali radnymi…

Oczekiwanie, iż rząd „zapłaci za lekcje religii” w istocie jest oczekiwaniem, że publiczne pieniądze dwukrotnie będą pobierane na ten sam cel. Co więcej – jeśli radni chcą finansowania religii przez rząd, to czy to oznacza, iż podatnicy z całej Polski mieliby dotować lekcje religii w Częstochowie? Domyślam się, że może to nie pasować zarówno rodzicom posyłającym dzieci na religię, jak i wszystkim innym płacącym podatki. Ale czyż nie o to właśnie może chodzić – aby doprowadzić społeczeństwo do stwierdzenia, że nie chcemy tego robić, więc usuńmy religię ze szkół? A to oczywiście godzi w prawo rodziców do nauczania i wychowania dzieci zgodnie z przekonaniami.

Wyobraźmy sobie teraz, że czarny scenariusz doczekałby się realizacji… Religia wróciłaby do salek, a rodzice dwa razy w tygodniu (na swój koszt) zawożą dzieci do parafii na spotkania. Oczywiście nie zawsze zajęcia są po ich godzinach pracy, zatem czasem będzie potrzeba zatrudnienia niani, babci, cioci – kogoś, kto zwłaszcza młodsze dzieci zaprowadzi do kościoła. Wyjdzie taniej niż lekcje w szkole? Nie sądzę…

Radni lewicy w Częstochowie twierdzą, że z lekcji religii wypisuje się coraz więcej uczniów, a koszty nie maleją. Po pierwsze – każdy, kto choć trochę zna szkołę dobrze wie, że na jej terenie odbywają się również innego rodzaju zajęcia, w których uczestniczy procentowo mniejsza liczba uczniów. Nikt jednak nie podważa ich zasadności ani nie każe rodzicom płacić za nie. Dlaczego więc dyskryminować jeden rodzaj zajęć? Po drugie – nadzór nad lekcjami sprawuje nie tylko strona kościelna. Jeśli więc zajęcia są na niskim poziomie, to źle to świadczy o nadzorze pedagogicznym, który nie realizuje należycie swoich obowiązków, za które pobiera wynagrodzenie.

Nie bez znaczenia jest też fakt, iż katecheci są do swojej pracy przygotowani analogicznie do innych nauczycieli – spełniają te same wymagania kwalifikacyjne, a konieczność posiadania misji kanonicznej jej dodatkowym wymogiem, który nie zwalnia z wymagań określonych w standardzie kształcenia nauczycieli (posiadania przygotowania merytorycznego, psychologiczno-pedagogicznego oraz dydaktycznego). Plany lewicowych radnych są niczym innym jak dzieleniem środowiska nauczycieli. Do tego – co należy podkreślić – pośrednio może przyczynić się do wzbudzenia niechęci społeczeństwa względem grupy, która nierzadko w najmniejszym stopniu partycypuje w środkach z rządowej subwencji.

Wynagrodzenie nauczycieli tylko w swym podstawowym wymiarze – stosownym do posiadanego stopnia awansu zawodowego – jest określone w rzadowej tabeli płac. Wszelkie inne składniki wynagrodzenia jak dodatki są regulowane na poziomie samorządów (dlatego np. różnice w wysokości dodatków za wychowawstwo czy motywacyjnych są silnie zróżnicowane). Jaki jest udział katechety w dodatkach? Niewątpliwie zależy to od samorządu, ale pewne profity z zasady są niedostępne dla nauczycieli religii. Tak jest np. z dodatkiem za wychowawstwo, skoro katecheta nie może pełnić takiej funkcji. W szkole, w której uczy jeden katecheta, raczej nie będzie on wyznaczony jako opiekun stażu dla innego nauczyciela, więc i ten dodatek go omija. Nie zawsze też katecheta jest brany pod uwagę przy przyznawaniu dodatku motywacyjnego. Gdyby nie fakt, że omawiana uchwała pochodzi od lewicowych radnych, można by rzec ewangelicznie: „kto zaś nie ma, temu zabiorą również to, co ma” (Mt 13,12).

Częstochowscy radni lewicy podkreślają, że ich plany nie są wymierzone przeciw żadnej konkretnej religii, ponieważ w ich założeniu miałyby dotyczyć wszystkich związków wyznaniowych. Może to moja wrodzona nieufność każe nie dowierzać tym zapewnieniom, a może fakt, iż pomysłodawcy jednocześnie snują refleksje o tym, jak to lepiej by było, gdyby w szkole było religioznawstwo (nie dodają, przez kogo finansowane) lub religia wróciła do salek… Zresztą już wkrótce może okazać się, że decyzja jednak jest wymierzona w związki wyznaniowe – choćby wtedy, gdy pojawi się obowiązek wyboru religii lub etyki. Czy do etyki również – w mniemaniu częstochowskich radnych – będzie miał dopłacać rząd? Na to pytanie pomysłodawca uchwały nie potrafił odpowiedzieć – zamiast tego podawał poruszające serce negatywne przykłady znane mu z lekcji religii. Co ciekawe – jak przystało na osobę daleką od uderzania w jeden związek wyznaniowy – były to przykłady dotyczące jedynie Kościoła katolickiego (zob. rozmowa w linku na górze wpisu).

Jeszcze inną kwestią wartą podjęcia są nauczyciele uczący jednocześnie religii oraz innego przedmiotu. Czy w przypadku ich wynagrodzenia skrzętnie będzie wyliczane, ile godzin realizują w ramach religii i za te godziny będzie miał płacić rząd, a na pozostałe lekcje lokalne władze wyskrobią grosza z własnego budżetu zubożonego przez różne mniej lub bardziej trafione inwestycje? I czy w tym samym zakresie co przepracowanych godzin ma to dotyczyć składek zdrowotnych, na ubezpieczenie itp.?

Na koniec przytoczę argument, po który często sięgam przy okazji wszelkich dyskusji na temat zasadności religii w szkole. Drugorzedną kwestią są dla mnie słupki i procenty manipulujące opinią publiczną, ileż to osób wypisało się z lekcji religii. Każdy zdrowo myślący zrozumie, iż jest to wypadkowa wielu czynników, w tym m.in. świadomego działania niektórych samorządów czy dyrekcji szkół, by „zniechęcić” dzieci czy młodzież do udziału w lekcjach odbywających się bardzo wcześnie czy bardzo późno. Podstawową sprawą dla mnie jest to, iż wciąż są osoby, które zapisują swoje dzieci na religię, czyli chcą takich zajęć. Licząc się z ich wolą – a także pieniędzmi – zamierzam bronić lekcji religii i ich zasadności w polskiej szkole. A często chowany w omawianej dyskusji argument własnych uprzedzeń względem religii radzę lewicowym radnym poprzedzić rachunkiem. Jeśli nie sumienia, to własnym rachunkiem bankowym i tam szukać oszczędności.

Siała baba mak…

Kto z nas nie zna tej rymowanki! Zapewne pamiętamy z jej dalszego ciągu, że baba nie wiedziała, jak ma siać, „a dziad wiedział, nie powiedział…”. I choć nie polecam naśladować dziada, to równie negatywnie oceniam przeciwną postawę – kiedy ktoś nie wie, a mówi…


Obrodziły nam ostatnio media w ekspertów od nauczania religii i katechezy. Czyżby nastąpiła powszechna aktywizacja medialna katechetyków lub katechetów? Ależ skąd! Ot, po prostu zapytano różne osoby o lekcje religii, a ci – choć nie bardzo mieli coś mądrego czy rzeczowego do powiedzenia w tym temacie, chyba z grzeczności nie odmówili. Próbowali za to wykrzesać coś ze swych przypuszczeń lub mocno przeterminowanych doświadczeń.

Jednym z takich samozwańczych eskpertów od katechezy i nauczania religii stał się ks. Krzysztof Mądel:
https://www.edziecko.pl/Junior/7,160035,26872178,uczniowie.html?fbclid=IwAR3JsdzhmkJiGGSV3PS-8u9DtchsXRvfVe-r9HRJszS9vZ-p4Ui25qh4Sws

Trudno mi było odnaleźć w informacji o nim podanej pod wywiadem cokolwiek, co wskazywałoby na jego kompetencje do mówienia o religii („Ksiądz Krzysztof Mądel jest polskim jezuitą, filozofem, teologiem moralistą, publicystą, grafikiem i malarzem. Obecnie sprawuje funckję kapelana w Szpitalu Uniwersyteckim w Krakowie. Duchowny jako dziecko sam padł ofiarą molestowania o czym opowiedział w wywiadzie udzielonym dla portalu gazeta.pl.”).
W swych wypowiedziach o. Mądel wykazywał rażący brak wiedzy na temat tego, jak wygląda przygotowanie nauczycieli religii oraz ich praca („przygotowanie nauczycieli religii pozostawia wiele do życzenia i wyraźnie odstaje od przygotowania innych nauczycieli”; „”Dyrektor szkoły tylko w ograniczonym stopniu zarządza pracą swoich katechetów, nie ma bowiem możliwości bezpośredniej oceny ich pracy dydaktycznej”; „Rodzice z dnia na dzień praktycznie stracili kontakt z katechetami swoich dzieci”; „Religia trafiła do szkół bez przygotowania, wciąż jest tą samą katolicką katechezą, którą kiedyś przekazywano w przykościelnych salkach, czyli wtajemniczeniem religijnym, a nie wykładem o religii”; nauczanie i podręczniki rzekomo „Nie jest to dopasowane do doby internetu i ebooków . Episkopat powinien opracować zróżnicowany, wielowariantowy minimalny zakres programowy i zadbać o to, żeby uczeń i nauczyciel mieli łatwy dostęp do różnych źródeł, dostosowanych do zdolności i zainteresowań dziecka i możliwości technicznych” ). Innym razem wprost mówił nieprawdę („Program stworzony przez jezuitów pod kierunkiem nieżyjącego już o. Jana Charytańskiego, powstawał tuż po Soborze Watykańskim II, w latach 70. zeszłego wieku i do dziś jest aktualizowany”; „Episkopat autoryzował ten program, później także inne, ale biskupi w swoich diecezjach nie musieli go stosować, jeśli ktoś z miejscowych księży opracował własny podręcznik”; „Nauczyciel teoretycznie mógłby każdą jednostkę lekcyjną zrealizować inaczej, w oparciu o własne źródła, ale w praktyce większość katechetów ogranicza się do tego, co proponuje podręcznik polecony przez biskupa”; „Ewentualnie ustala on z rodzicami jaki podręcznik wybierze i potem traktuje jego treść jak jazdę obowiązkową”; „Katecheci, jak sądzę, nie mają żadnego kursu savoir-vivre, więc jeśli z domu rodzinnego wynoszą karczemne maniery, to uczeń musi się z nimi konfrontować”).

Nie mogąc przejść obojętnie obok tak fałszywego obrazu katechetów i ich pracy, napisałam do prowincjała jezuitów z prośbą o reakcję i zachęciłam do tego innych katechetów. Napisałam też dość obszerny mail z prośbą o przekazanie go o. Mądlowi i ustosunkowanie się do kilku postawionych przeze mnie pytań na kanwie wywiadu dla portalu gazeta.pl. Nie wiem, czy doczekam się tak reakcji, jak i odpowiedzi samego zainteresowanego. Tak jak ów ostatni publicznie zaszkodził katechetom i nauczaniu religii, tak ja mogę publicznie wyrazić swoją opinię, co niniejszym czynię.

Czasem jednak nawet zgłoszenie sprawy do przełożonego nie jest możliwe, ponieważ autorem niemerytorycznych wypowiedzi jest… sam przełożony (zakładam, że generał dominikanów nie bardzo byłby zainteresowany sprawą…).
Tak było w przypadku o. Pawła Kozackiego – prowincjała zakonu dominikanów – w czasie rozmowy z red. R. Mazurkiem (od ok. 15 min. 40 sek):
https://www.youtube.com/watch?v=QJBMucWyHto

O. Kozacki ponoć już w 1990 roku twierdził, że powrót religii do szkoły to zły pomysł. Przykre, że takie stanowisko wyrażał ówczesny neoprezbiter. Szczególnie, iż po święceniach przez trzy lata pierwsze lata był wikariuszem i katechetą w dominikańskiej parafii św. Dominika w Szczecinie. Skoro już wtedy nie rozumiał istoty szkolnych lekcji religii, to jak je prowadził? Prawdopodobnie na podstawie ówczesnych doświadczeń o. Kozacki stwierdził, że „ci, którym zależało na katechezie nie mogli z niej w sposób prawidłowy korzystać w atmosferze szkoły, atmosferze jednego z przedmiotów oraz przymusowej obecności innych”, a „katecheza”w szkole „uniemożliwiała przekaz wiary”. Stwierdził nawet, iż tworzono często „parodię lekcji religii”. Czy zatem on sam nie był jednym z tych parodystów? Takie pytanie może nasunąć się, skoro wystarczyłaby ocena dostateczna z katechetyki fundamentalnej, by wiedzieć, że celem lekcji religii nie jest „przekaz wiary”, ale „przekaz o wierze”. Wygląda na to, że o. Kozacki od 30 lat tkwi w błędnym przekonaniu co do tego, czym jest lekcja religii… To zaś oznacza, że być może wcale nie postuluje prowadzenia katechezy parafialnej i nie dba o nią? Co więcej… istnieją poważne obawy, iż o. Kozacki – publicznie wypowiadajacy się na temat lekcji religii – nie zna ani „Dyrektorium ogólnego o katechizacji” (1997), ani „Dyrektorium katechetycznego Kościoła katolickiego w Polsce” (2001), bo rozumiem, że „Dyrektorium o katechizacji” (2020) mógł jeszcze nie zdążyć przeczytać. Boję się pomyśleć, co jeśli mając takie pojęcie o katechezie jako prowincjał zakonu postuluje, by w takim duchu kształcić kolejne pokolenia dominikanów? Mam nadzieję, że osoby odpowiedzialne za formację katechetyczną w seminarium dominikańskich są bardziej kompetentne w omawianym temacie.
Szanuję obie wspomniane ostaci i nie kwestionuję tego, że w swoich specjalnościach teologicznych czy w ramach pełnionych funkcji być może są kompetentni i znają się na rzeczy. Jednocześnie jednak z ubolewam nad tym, iż zabierając publicznie głos w temacie religii w szkole krytycznie odnieśli się do niej, choć to, co uznali za niewłaściwe odsłoniło ich niewiedzę w poruszanym temacie. Na to zaś nie zgodzę się, ponieważ wielu ludzi będzie odnosić się do ich wypowiedzi, powielać je bądź na ich podstawie kształtować swój pogląd.

Wracając do rymowanki z początku wpisu – za sprawą powyżej opisanych „ekspertów” wciąż nie wiadomo, jak siać ziarno Ewangelii. Oni zaś sami – nawet jeśli w swym przekonaniu są siewcami doskonałymi, w istocie sieją zamęt…

Kowal zawinił, Cygana powiesili…

Długo zastanawiałam się, jak zatytułować ten wpis, bym sama spoglądając na tytuł nie zbaczała z tematu. Aby jednak uprzystępnić moje wywody, wprowadzę tytułowych bohaterów – Kowala – tu: dyrektora szkoły oraz Cygana – katechetę uczącego w szkole, którą kieruje dyrektor Kowal.

Cygan od początku pracy w szkole starał się być jak najlepszym katechetą – dobrze przygotowany do każdej lekcji, sumienny, robił powtórzenia i sprawdziany, by na bieżąco weryfikować przyrost wiedzy uczniów. Był równie wymagający wobec wszystkich uczniów – nie faworyzował ministrantów i bielanek oraz dzieci uczestniczących w nabożeństwach; nie tylko zadawał prace domowe, ale także regularnie je sprawdzał. Słowem – katecheta na medal! Tak oceniłby go każdy, kto jest świadom, iż pod względem organizacyjnym lekcje religii nie różnią się niczym od lekcji innych przedmiotów, a wymagania wobec uczniów mają walor zarówno dydaktyczny, jak i wychowawczy. Niestety… dyrektor Kowal miał w tej kwestii inne zdanie…

Już układając plan lekcji postarał się, by religia była na początku lub końcu zajęć. Tłumaczył to rzekomą troską o uczniów, którzy nie uczęszczają na religię (choć organizował tak lekcje nawet w klasach, w których w poprzednich latach zapisano na ten przedmiot 100% dzieci). Niektórzy uczniowie chętnie zostaliby na religii, bo lubili p. Cygana i jego lekcje, jednak widmo oczekiwania 2 godziny na kolejny autobus dowożący do ich miejscowości było zbyt groźne. W starszych klasach przeważyła chęć zyskania wolnego czasu. Poprosili rodziców o wypisanie…

Przed końcem pierwszego semestru pojawiły się kolejne problemy. Wpływowi rodzice jednego ucznia przybiegli do dyrektora Kowala żaląc się, że ich syn jest ciągle niewyspany, bo kiedy wróci z dodatkowego angielskiego, hiszpańskiego, tańców i judo, musi jeszcze odrabiać pracę domową z religii lub uczyć się do sprawdzianu z modlitw. Dyrektor Kowal nie zwlekał z wezwaniem Cygana „na dywanik” – kto to słyszał, by tyle wymagać z religii? Po co sprawdziany i prace domowe – tylko uczniów zniechęci… A w ogóle to niech nie przesadza – to tylko religia! (Dyrektor nie mógł przyznać głośno, że w istocie cała rozmowa jest okazją do zemsty… Na radzie pedagogicznej Kowal dowiedzial się, że jego siostrzenica ma przewidywaną czwórkę z religii. Ta sama, która co wieczór „męczy” rodziców, by odmawiali z nią cały pacierz, co niedzielę jest w kościele w pierwszej ławce, a w Adwencie nie opuściła ani jednych Rorat! Owszem, złapała w semestrze kilka minusów i dwie trójki z prac klasowych, ale przecież jest taka pobożna! A bezczelny Cygan tłumacząc sytuację powoływał się na kryteria oceniania z religii… phi!).

Cygan z każdym tygodniem był coraz bardziej zniechęcony… Starał się jak mógł, rzetelnie wypełniał obowiązki wobec szkoły i parafii, a ciągle zarzucano mu coś i krytykowano… Nie rozumiał czemu, skoro jego jedyną „winą” była sumienność i gorliwość… Słyszał też tu i ówdzie, jak mówią o nim, że „za bardzo się wczuwa”, jest jakiś „nawiedzony” i w ogóle… co on sobie myśli? W ślad za dyrektorem Kowalem mówili tak inni nauczyciele, rodzice… Wreszcie taką narrację przejęły też niektóre dzieci – zwłaszcza te ze średnią wprost proporcjonalną do wiedzy i pilności…

Opisana powyżej sytuacja może mieć wiele zakończeń – być może Cygan – zmęczony więcznym napiętnowaniem – odszedłby ze szkoły i znalazł taką, w której docenią jego poziom i zaangażowanie. Ale może też ugiąć się pod pręgierzem oskarżeń i pretensji – zwłaszcza Kowala, któremu był solą w oku – i stać się ot, niezbyt lotnym katechetą, który przestał wymagać od siebie i od uczniów. Niewątpliwie jednak w szkole Kowala Cygan ze swoimi pierwotnym podejściem nie miałby dobrej prasy. A i gdyby pozostał za cenę zmniejszenia oczekiwań i wprowadzenia miernoty – wciąż on byłby winien, choć tym razem zmieniliby się oskarżyciele. W mig pojawiłyby się zarzuty o marnowanie czasu dzieci, branie pieniędzy za nic, robienie ze szkoły kościoła…

Oczywiście możemy teraz rozpatrzyć nieco inny wariant…

Kowal jest dyrektorem bez uprzedzeń wobec religii, szanuje tę lekcję – przynajmniej od strony organizacyjnej, nie ingeruje w to, jak Cygan prowadzi zajęcia i czego wymaga od uczniów, o ile z początkiem roku zobaczy na swym biurku wymagane kryteria oceniania. Dokumenty są w porządku, katecheta regularnie wpisuje tematy do dziennika, więc jest ok… Na dyżurach międzylekcyjnych też Kowal widział czasem Cygana. Na radach pedagogicznych znacznie rzadziej, ale wiadomo… katecheta, więc pewnie ma coś do zrobienia w parafii. Od początku roku wypisało się z religii kilku uczniów. Rodzice coś przebąkiwali o tym, że dzieci na religii ciągle oglądają filmy albo rozmawiają o piłce nożnej. Dyrektor nawet zastanawiał się, czy nie porozmawiać z Cyganem, ale w dzienniku same piątki i szóstki, więc może rodzice przesadzają… powinni się cieszyć! Ktoś zasugerował nawet obserwację zajęć, ale przecież Kowal nie jest z kurii, by hospitować katechetę. Jak przyjedzie wizytator diecezjalny to niech ocenia Cygana…

W tym wariancie nie ulega wątpliwości, że „coś jest nie tak” z Cyganem i nie zamierzam go bronić. Może naoglądałam się zbyt wielu seriali kryminalnych, ale czy przypadkiem postawa Kowala nie jest tutaj współudziałem, a przynajmniej rażącym zaniedbaniem obowiązków? Toż to iście Piłatowe umywanie rąk!

Na forach roi się od wypowiedzi domorosłych specjalistów twierdzących, że nad katechetą nadzór sprawuje biskup i dyrektor nie ma wpływu na nauczanie religii. Dyrektor jednak powinien być mądrzejszy od anonimowego internauty i znać swoje prawa i obowiązki, a w świetle tych dysponuje licznymi narzędzami służącymi weryfikacji katechety. Zwłaszcza takiego, co do którego są pewne zastrzeżenia. O ile wizytator kurialny zapowadając swą obecność daje katechecie możliwość i czas na przygotowanie, o tyle dyrektor ma prawo w każdej chwili odwiedzić nauczyciela i przyjrzeć się jego metodom i stylowi pracy. Może też ocenić zgodność podejmowanych przez katechetę treści z programem nauczania, a także obecność omawianego tematu w rozkładzie materiału. Jeśli np. notatki w zeszytach uczniów nie mają nic wspólnego z tematami przewidzianymi w rozkładzie materiału, dyrektor winien nabrać podejrzeń. Jeżeli katecheta realizuje awans zawodowy na nauczyciela kontraktowego lub mianowanego, to dodatkowo dyrektor może zapytać opiekuna stażu o opinię na temat stażysty. Wszak dodatek dla opiekuna stażu nie jest wynagrodzeniem za stawianie podpisów na wszelkich przedłożonych dokumentach, niezależnie od ich zgodności z prawdą.

Dyrektor dysponuje możliwością, hm, zmobilizowania katechety do udziału w dyżurach międzylekcyjnych i podczas zebrań z rodzicami, konsultacjach czy posiedzeniach rady pedagogicznej. Jeżeli jednak nie wymaga niczego, to czy należy dziwić się katechecie, że korzysta z tego wszystkiego? Niejednemu katechecie nawet nie przyjdzie na myśl, by korzystać z takich „niemych” przywilejów, bo są oni świadomi doniosłości powołania i odpowiedzialnie traktują swoją pracę. Znajdą się jednak i tacy, którzy z pewnością nie upomną się o rozliczanie ich z obowiązków. Niestety, zdarza się, że społeczność katechetów jest oceniana przez pryzmat tych drugich – nawet jeśli są oni w zdecydowanej mniejszości. Co więcej – niejednokrotnie i sami rodzice mając do czynienia z takim leniwym katechetą zamiast podjąć działania, które pomogłyby pokonać jego lenistwo, sami wybierają łatwiejsze rozwiązanie i wypisują dziecko z religii lub uprzejmie donoszą na takiego katechetę znajomym na Facebooku, sąsiadce, mediom… słowem – tym, którzy z pewnością nie rozwiażą problemu, a jedynie nagłośnią go nadając przypadkowi monstrualnych rozmiarów.

Podkreślam, że nie mam zamiaru bronić leniwych katechetów. Wstyd mi za nich niezależnie od tego, czy to świeccy, księża czy siostry zakonne. Równie daleka jestem od masowego przypisywania dyrektorom postaw takich, jakie reprezentował Kowal Pierwszy lub Kowal Drugi. Chcę jedynie zwrócić uwagę na to, że czasem sytuacja, z którą mamy do czynienia, ma swoje różne przyczyny i nie zawsze leżą one po stronie katechety bądź wyłącznie po jego stronie. Poza tym jeśli zaczniemy traktować nauczanie religii jako wspólną sprawę wszystkich środowisk wychowawczych – rodziny, parafii i szkoły, to na pewno wszyscy na tym zyskamy.

Nie wiem, kim jesteś, Drogi Czytelniku, ale w kontekście tytułu niniejszego wpisu, mam prośbę… Jeśli najbliżej Ci do Cygana, to nie bój się wymagać od siebie i innych – nawet, jeśli nie wszystkim to się podoba. Pod żadnym pozorem zaś nie lekceważ obowiązków, bo lenistwem i ignorancją zaplatasz pętlę nie tylko dla siebie. Jeśli zaś jesteś Kowalem, jego współpracownikiem lub osobą jakkolwiek wpływającą na niego, to nie wieszaj Cygana i nie podawaj innym sznura – może okazać się, że na jego końcu jest druga pętla, którą prędzej czy później zaciśniesz na swojej szyi…

Tłustoczwartkowa bezsenność

Miałam położyć się wcześniej spać, ale kątem oka zobaczyłam w transmisji na Facebooku znajome twarze i wiedziałam, że „na tapecie” jest religia w szkole. Dołączyłam w trakcie, więc po transmisji obejrzałam początek i… nie mogę zasnąć. Bynajmniej nie z powodu zjedzonych dziś pączków, bowiem bardziej ciężkostrawny od nich okazał się humor pani redaktor Białkowskiej z „Przewodnika Katolickiego”… Ileż to razy pani redaktor uśmiała się mówiąc kpiąco o religii (przepraszam, katechezie, bo nie do końca chyba widzi różnicę)! Piosenki, tematy lekcji, ciągle to samo… buahahaha! Bardziej rozbawić może chyba tylko obiektywność dzisiejszych dziennikarzy!
No ale do rzeczy… A rzecz dotyczyła matury z religii.
https://www.youtube.com/watch?v=lXs7DZcqSX8


Faktycznie, temat pojawił się kilka dni temu w mediach. Oczywiście nie szkodzi, że nikt nic na ten temat jeszcze nie wie, nie pojawiły się żadne rozstrzygnięcia prawne ani szczegóły – można rozgrzać emocje, więc niektórzy korzystają z tego. W temacie matury z religii pani redaktor jest na nie, bo jej zdaniem „polski sposób nauczania religii nie jest przygotowany do matury”. A jest to zdanie nie lada ekspertki, bo osoby, która kieeeedyś uczyła, a dziś przyznaje, że nie nadaje się do uczenia i ma nadzieję, że nigdy tego nie będzie robić. Na szczęście jest jeszcze drugi rozmówca – ks. Damian Wyżkiewicz, który dla odmiany nie tylko uczy, ale także lubi uczyć. Choć końcówka nagrania, na którą pierwotnie trafiłam, ucieszyła mnie, bo słyszałam z ust ks. Damiana rzeczy, które zasadniczo sama mogłabym powtórzyć, to niestety, ale wcześniej w rozmowie nie wszystko było tak pomyślne. Przy czym podkreślam, że to, na co zwrócę uwagę, to nie jest zwykłe czepialstwo, ale np. chęć doprecyzowania pojęć czy stwierdzeń, które padły.
1. Rozmówcy sporo czasu spędzili na dyskusji nad terminologią – religia czy teologia? Matura z religii czy teologii? Hmm… a w szkołach mamy maturę z polskiego czy polonistyki? Na kanwie tych rozważań ks. Damian Wyżkiewicz odwołał się do rzekomo pierwotnej nazwy Olimpiady Teologii Katolickiej, która na początku miała być „Olimpiadą Wiedzy Religijnej”, ale coś nie pasowało… Otóż nie – początkowo była to Olimpiada Wiedzy Teologicznej (lokalna inicjatywa w Suwałkach), dopiero potem przemianowana na Olimpiadę Wiedzy Religijnej (organizowana przez diecezję tarnowską). Ponowna zmiana nazwy na Olimpiadę Teologii Katolickiej wiązała się z patronatem Komisji Wychowania Katolickiego nad konkursem (1998) i rejestracją olimpiady w MENiS. Konieczne było „doprecyzowanie tytułu w wymiarze konfesyjnym” (więcej na ten temat zob. J. Skotnicka, Olimpiada Teologii Katolickiej jako forma katechezy pozaszkolnej na terenie diecezji płockiej w latach 1994-2010, http://mazowsze.hist.pl/21/Studia_Plockie/941/2013/35191/).

2. Gwoli ścisłości – autorem nowego „Dyrektorium o katechizacji” nie jest „Papieski Wydział Krzewienia Wiary” tylko „Papieska Rada ds. Krzewienia Nowej Ewangelizacji”.

3. Padło stwierdzenie odnośnie do podręczników, iż czasami nauczyciel chciałby wyjść poza podręcznik – np. w kwestii korelacji, a to nie jest uwzględnione w podręczniku, nie widać korelacji w podręcznikach. I dlatego właśnie katecheta jest mądrzejszy od podręcznika i może poszerzyć dowolnie jego treści. A co do korelacji, to jej kształt może być różny i najbardziej owocna jest korelacja na poziomie konkretnych szkół, więc uwzględnienie jej w optymalny sposób w podręcznikach wcale nie ułatwiłoby pracy katechetom (to dopiero by było uwiązanie…). Choć też nie zgodzę się, że korelacji nie ma, bo obraz, utwór literacki, mapa zawarte w podręczniku itp. wpisują się w korelację i jej służą.

4. W rozmowie padło stwierdzenie, że korelacja jest w V rozdziale „Podstawy programowej…” – pozwolę sobie zauważyć, że podstawa nie jest dzielona na rozdziały, a gdyby określić tak wyróżnione w niej działy to akurat w V nie ma korelacji, za to jest w czterech poprzednich jako punkt d.

5. W nawiązaniu do odczytanego komentarza jednej z pań oglądających, pani redaktor wyśmiała temat lekcji „Jezus Chrystus drogą i światłem”. Mam nadzieję, że nieco poważniej reaguje na słowa Ewangelii, w których Pan Jezus mówi o sobie, że jest Drogą, Prawdą i Życiem albo Światłością świata… Zresztą przez całą rozmowę przebijają irytujące komentarze pani redaktor, jakie to „głupoty” mówią katecheci, sama też ze śmiechem mówiła, jak to ucząc w szkole nie korzystała z podręcznika. Faktycznie… wybitne osiągnięcie…

6. Ks. Damian uznał za „świetny pomysł” sytuację z warszawskiego Bemowa, gdzie jedna godzina religii jest w szkole, a jedna w parafii. Hm… troszkę mi się to kłóci z wcześniejszymi stwierdzeniami o tym, jak to świetnie się uczy, zwłaszcza wplatając w nauczanie religii elementy psychologii i filozofii. Czy nie szkoda tej jednej godziny, w czasie której można by było przekazać jeszcze więcej treści?

7. Odnośnie do treści, pojawiały się m.in. stwierdzenia o teologii, która powinna znaleźć się zamiast obecnych treści z podstawy. Kłóci mi się t z relacjami rzesz katechetów, którzy uważają, że już to co jest w podręcznikach, jest za trudne… Co więcej obawiałabym się pseudospecjalistów od teologii, którzy może i sprawnie wyjaśnią takie czy inne zagadnienie teologiczne, ale nie znają Dekalogu. Obawiam się, że owa teologia bez fundamentu byłaby tą małą ilością wiedzy, która oddala od Boga (taki troszkę syndrom studenta pierwszego roku teologii… miał zaledwie kilka wykładów, ale już wszystko wie najlepiej i jest gotów recenzować całe nauczanie Kościoła…).

8. Ks. Damian odniósł się do podstawy programowej i rzekomej nieścisłości w niej, że niby do nauczania religii,a ciągle mowa o katechezie… Wyjaśnieniem będzie tytuł dokumentu. Brzmi on „Podstawa programowa katechezy Kościoła katolickiego”, zatem służy programowaniu wszelkich działań katechetycznych w parafii i szkole (z uwzględnieniem współpracy z rodziną). W odniesieniu do każdej grupy adresatów pojawia się część „podstawa programowa nauczania religii” (strony 21-24; 31-48; 57-92; 99-136).

9. Co najmniej dwa razy zauważyłam, że ks. Damian wręcz przeprosił za nazwanie nauczycieli religii katechetami. Kiedyś już podkreślałam, że choć walczę o odróżnianie lekcji religii od katechezy parafialnej, to w przypadku nauczycieli religii uważam, że nie tylko mogą, ale wręcz powinni być katechetami. Katecheta to misja, powołanie (jak np. pedagog), a wykonywany zawód czy zajmowane stanowisko to nauczyciel religii (analogicznie do nauczyciela historii, matematyki itp).

10. W odpowiedzi na pytanie z komentrza zastanawiano się, czy można oceniać za udział w jasełkach. Nie bardzo rozumiem zastanawianie się nad tym, bo jasełka zwykle odbywają się w szkole (a nawet jeśli poza szkołą, to zwykle dzieci są do nich przygotowywane w szkole i reprezentują szkołę). Uważam więc za sytuację analogiczną z udziałem uczniów w apelu z okazji 11 listopada czy święta szkoły. jest to zaangażowanie na rzecz szkoły, inni widzą konkretne efekty, więc czemu nie? Oczywiście inną kwestią jest, kto występuje – ciągle te same osoby bez dania szansy innym, osoby chętne czy wybrane/przymuszone – bo jeśli tak to tu dopiero bym widziała problem.

11. W tym wątku jeszcze pojawiła się kwestia oceniania za praktyki i ks. Damian wspomniał, że w jego szkole „ustalono kanon”. Później jednak dodał, że jeszcze za kadencji kardynała Nycza w Komisji Wychowania Katolickiego była wypowiedź, że nie wolno oceniać za praktyki, więc w tej kwestii bez zastrzeżeń 🙂

12. Jeszcze w temacie oceniania pani redaktor zadała niefortunnie pytanie: „Czy ksiądz może sprawdzać czy uczniowie byli na Mszy?”. Rozumiem, że w istocie chodziło o ocenianie praktyk i na to odpowiedział ks. Damian, bo gdyby ściśle odnieść się do pytania, to tak – sprawdzać może, np. chcąc zorientować się, ile osób słyszało niedzielną Ewangelię lub zauważyło wystrój kościoła związany z rokiem liturgicznym – od wyników tego sprawdzenia może zależeć, czy sam odczyta tę Ewangelię ponownie lub wyświetli prezentację, film, pokaże plansze itp. Samo zapytanie nie jest niczym karalnym, niewłaściwe jest ocenianie odpowiedzi.

13. O tempora, o mores… dziennikarka „Przewodnika Katolickiego” podsuwa argumenty, które by mogły zainspirować pisma niekatolickie – tak z nazwy, jak i mentalności… „Czy matura z religii nie byłaby pretekstem do szantażu emocjonalnego, np. że nie dopuści się do bierzmowania bez matury?”. Pomijam fakt, że raczej uczniowie zainteresowani maturą z religii bierzmowanie mieliby od trzech-czterech lat za sobą. Jednak mam wrażenie, że podobnie jak dawniej przy temacie matury z tego przedmiotu problem jest szcztucznie rozdmuchany, bo nawet gdyby do niej doszło, to by była dla chętnych. A czemu chętnym zabraniać? Bo inni są niechętni? Ot, tolerancja… Podobnie ks. Wyżkiewicz zamiast martwić się o swoich uczniów, zaczął snuć domysły, co z innymi wyznaniami… Tak już jest w polskim prawie, że religia katolicka nie jest traktowana inaczej niż pozostałe Kościoły i związki wyznaniowe mające prawo do nauczania swojej doktryny, zatem i one mogłyby organizować mature ze swoich przedmiotów.

14. Kolejna skucha rzeczowa – ks. Damian wspomniał, że podstawę progrmową katechezy opracowała Konferencja Episkopatu Polski Komisja Wychowania Katolickiego – nie do końca… autorem podstawy jest tylko KEP, a Komisja opracowała program nauczania religii.

15. Między wierszami pojawiła się jeszcze inna kwestia, której mam nadzieję, że moim studenci nie poznają (tak, wiem, że właśnie o niej czytacie… 😉 ) Ks. Damian przyznał, że czasem zwalnia ucznia 15 minut wcześniej, gdy tamtemu wypadnie coś ważnego. Mam nadzieję, że uczeń tę prośbę o zwolnienie ma udokumentowaną… w przeciwnym razie radzę modlić się za tego ucznia, by nic mu się nie stało podczas tego kwadransa rzekomo spędzanego na lekcji.

16. W trakcie rozmowy przypomniałam sobie, jak łatwo powstają plotki… Ks. Damian powołując się na badania ks. Pawliny stwierdził, że tylko 2,4 procent kleryków chce uczyć religii w szkole. O tym też już kiedyś pisałam… Przypomnę, że było to ” pytanie o to, jakim kierunkom pracy w Kościele pragnęliby się poświęcić przyszli kandydaci do kapłaństwa”. Aby stwierdzić na podstawie tak sformułowanego pytania, że tylko tylu kleryków chce uczyć, trzeba by mieć wiedzę, czy pytanie zakładało jedną odpowiedź czy więcej? Odpowiedzi zamieszczone w artykułach zawierających tę wypowiedź nie sumują się nawet do 100, więc można sądzić, że było to pytanie o preferowane zajęcie. A to stawia odpowiedź w nieco innym świetle, bo np. cieszy, że „45% kleryków widzi swoją posługę kapłańską jako prcę w parafii” (gdyby zaś można było udzielić kilku odpowiedzi, to raczej bardziej by martwił ten punkt – czemu nie 100%?).

17. W kontekście nauczania religii pojawił się także wątek księży i ich pracy. Od lat słyszę utyskiwania, że nie każdy ksiądz nadaje się do uczenia w szkole. Owszem, ale kapłaństwo to nie koncert życzeń, więc jeśli komuś brak talentu pedagogicznego, ale ma dobre chęci, to jest w stanie przyzwoicie nauczać. Zresztą po coś chyba są zajęcia w seminariach? A jeśli tylko po to, by uczyć, ale niekoniecznie nauczyć, to może odpowiadający za formację katechetyczną kleryków powinni być pociągani do odpowiedzialności?

I to tyle kwestii zanotowanych podczas nagrania…
Tegoroczny tłusty czwartek już przeszedł do historii. Okazuje się, że mimo tak słodkiej daty na moim blogu znowu nie było lukrowania…

Natrętny katechetyk

Na wstępie uspokajam, iż tytułem dzisiejszego wpisu nie zamierzam obrazić nikogo ze znajomych zajmujących się katechetyką. Ów tytuł bowiem odnosi się… do mnie samej. Tak, właśnie do mnie i nie chodzi tu o żadną nieskromność, ale pewną analogię, która przyszła mi wczoraj do głowy.

Ci, którzy mnie znają (a i pozostali, o ile zaglądają czasem na ten blog lub zetknęli się w inny sposób z moimi refleksjami), doskonale wiedzą, jak mocno staram się zwalczać mówienie o „katechezie szkolnej”. Zwalczam, bo jestem przekonana, że właśnie taka narracja przynosi więcej szkody niż pożytku, do tego jest kompletnie niezgodna z tym, co znajdziemy w dokumentach katechetycznych i z założeniami nauczania religii w polskiej szkole. W skrócie ujmując – lekcja religii nie jest w stanie w pełni zrealizować trzech funkcji katechezy – nauczania, wychowania i wtajemniczenia; nauczanie religii jest formą katechezy, ale specyficzną – udział w niej nie jest zarezerwowany dla wierzących, a oceny nie są ocenami za wiarę. Gdy ktoś mówi o „katechezie szkolnej”, słuchający go niektórzy pobożni rodzice obrażają się, że katecheci robią sprawdziany zamiast „pogłębiać relację z Panem Bogiem”, a przeciwnicy Kościoła krzyczą, by wyrzucić te zajęcia ze szkół jako działanie niewiele mające wspólnego z nauką.
Ilekroć mam okazję, podkreślam moim studentom (katechetom i wszystkim innych słuchaczom), jak należy rozumieć relację zróżnicowania i komplementarności pomiędzy katechezą a lekcją religii i proszę (apeluję, błagam, wymagam – niepotrzebne skreślić), by zachować precyzję pojęciową, bo za terminologią idzie pewna świadomość – czasem błędna (nawet jeżeli sami mówiący w ten sposób wiedzą, o co chodzi). Nie wszyscy nasi słuchacze znają w szczegółach dokumenty katechetyczne, byśmy mówili „katecheza szkolna”, ale tak naprawdę myśleli o „szkolnych lekcjach religii”. Nie! Żadnych skrótów myślowych – wystarczy poprawne stosowanie terminów na określenie tych dwóch odmiennych rzeczywistości! A potem utyskiwania, że w parafiach nie ma katechezy… No nie ma, bo jak ktoś ludziom przez 30 lat opowiadał, że katechezę mamy w szkole, to po co robić to samo w parafii? A właśnie, że to nie jest to samo i nie mamy w szkole katechezy!! Ale nie ułatwiamy zrozumienia tego ludziom, jeśli w kółko mowimy o „katechezie szkolnej”. Próbuję podkreślać to, ale… No właśnie…

Czasem gdy walczę o tę poprawność terminologiczną, ktoś odpowiada – „ale przecież biskup powiedział…”. Owszem, czasem biskupi (arcybiskupi, kardynałowie, profesorowie katechetyki…) mówią o „katechezie szkolnej”. Niestety, słyszałam to zbyt wiele razy, by w to wątpić. Czy wobec tego podważam ich autorytet mówiąc, że nie mają racji? Nie, oni sam podważają swoj autorytet, lekceważąc wytyczne zawarte w dokumentach katechetycznych – „Dyrektorium ogólne o katechizacji” numery 73-75 („Relacja między nauczaniem religii w szkole i katechezą jest relacją zróżnicowania i komplementarności” – n. 73); „Dyrektorium katechetyczne Kościoła katolickiego w Polsce” – cały rozdział 4 jest poświęcony nauczaniu religii w szkole, a w nowym „Dyrektorium o katechizacji” – numery 313-318 („odróżnia się ono od katechezy, a zarazem jest wobec niej komplementarne” – n. 313). Jednocześnie – jako osoba zaangażowana w przygotowanie akademickie oraz formację katechetów – nie pozwolę ośmieszać siebie tym, że przedstawiam moim słuchaczom naukę wspomnianych dokumentów, a potem ktoś miesza im w głowach dość nonszalanckimi wypowiedziami, czy nawet własnymi bezpodstawnymi teoriami. Przytaczane przeze mnie ujęcie nie jest bowiem kwestią takiej czy innej szkoły katechetycznej, ale oficjalnym nauczaniem, które winniśmy przekazywać w każdym ośrodku naukowym kształcącym katechetów i katechetyków.

Oczywiście – nie ułatwia sprawy fakt, iż w gronie osób mówiących o „katechezie w szkole/szkolnej” są inni katechetycy – tacy, których często znam osobiście, a także których po ludzku lubię i szanuję… Mam świadomość tego, że jawię się troszkę jako ów natrętny przyjaciel z Łk 11, 5-8, przy każdej okazji komentując, podkreślając, apelując o precyzję pojęciową. Zwłaszcza, że nie robię tego dla siebie – ja miałam to szczęście, że mi wpojono bardzo dokładnie, jak winna kształtować się rzeczywistość katechetyczna w różnych środowiskach. Mam więc świadomość, co jest do zrobienia w szkole, a czego zrobić się nie da, a wręcz próby realizacji czego byłyby zmarnowaniem szansy i „możliwości nie do pogardzenia”, jak określił religię w szkole Jan Paweł II.

Jestem więc tym „natrętnym katechetykiem” i będę – nie przestanę zabiegać o porządek w tym, czego nauczamy, choć nie ukrywam, że zabiera mi to dużo czasu i emocji, jednak uważam, że warto. Warto, ponieważ moi studenci i zwracający się do mnie lub słuchający mych wystąpień katecheci są dla mnie niczym ewangeliczny przyjaciel, który o północy przybył z drogi. Traktując odpowiedzialnie swoje obowiązki, chcę owych przyjaciół karmić tym, co najlepsze, co prawdziwe, co nasyci ich i pozwoli należycie wypełniać powołanie katechetyczne. Mam więc nadzieję, że ci, do których ja sama apeluję, zamiast chleba nie podadzą mi kamienia…

Miś Jonasz (1)

Ojciec Gabriel był już spakowany. Wieczorny samolot miał pomóc mu dotrzeć do kraju, o którym w ostatnim czasie dowiedział się tak wiele. Przypomniał sobie, jak zaczynał przygotowania do wyjazdu na misje – dziewięć miesięcy minęło tak szybko! Z jednej strony chciał już zobaczyć swoich nowych podopiecznych, a z drugiej – będzie tęsknił za Ojczyzną, bliskimi… Miał już wyjść pożegnać się ze współbraćmi, ale ostanowił ostatni raz rozejrzeć się po pokoju. Ledwie rzucił okiem do szafy i jego wzrok padł na coś beżowego, skulonego w kącie… Ach tak! To był miś! Miś przywieziony z pierwszego wyjazdu na misje. Ojciec Gabriel jeszcze przed seminarium wyjechał jako wolontariusz, czyli ochotnik. Jednak dla afrykańskich dzieci nie miało znaczenia to, że jeszcze nie skończył studiów – pełne radości biegły za nim z krzykiem, który można tłumaczyć „miśjonaś, miśjonaś”! Uśmiechnął się na to wspomnienie myśląc „Jak dumnie to brzmiało!”

Nie od razu tak było…. ale to właśnie miś pomógł pokonać nieufność małych słuchaczy i polubić białego nauczyciela. Ojciec Gabriel wziął do ręki misia i powiedział: „To teraz miśjonaś wraca, a ty razem z nim, drogi misiu. MIśjonaś i miś… Jonasz! Wreszcie mam dla ciebie imię”. Ucieszony swom pomysłem spakował maskotkę do torby. Przed wyjściem jeszcze otworzył Biblię. Jego wzrok zatrzymał się na słowach „Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu” (Mk 16,15). Już jutro miał stanąć na afrykańskiej ziemi i spełniać ten nakaz Pana Jezusa.
Cdn…



„Nigdy nie byłem w szkole prymasem…”

„Poproszę episkopat. – Chyba epidiaskop? – To ja tu podejmuję diecezje! – Chyba decyzje? – No tak… nigdy nie byłem w szkole prymasem…”

Kolejny raz rzeczywiswtość katechetyczna przywodzi mi na myśl „sucharki” jak ten powyżej. Oto bowiem doczekaliśmy się polskiego tłumaczenia nowego „Dyrektorium o katechizacji”. Rewelacja! No właśnie… Rewelacja – a nie: rewolucja…

Ktokolwiek przeczytał „Ogólną instrukcję katechetyczną” (1971) czy „Dyrektorium ogólne o katechizacji” (1997), ten będzie świadom wielu zbieżności pomiędzy dokumentami. I słusznie – wszak nie chodzi o to, by rewolucjonizować szeroko rozumianą katechezę, ale dać pewne wytyczne do jej owocnej realizacji w zmieniających się warunkach. A zmian trudno nie dostrzec i już we wstępie podkreślone są jako wyzwania zjawisko kultury cyfrowej i globalizacja kultury. Abp Fisichella podkreśla też, że wszystkie trzy posoborowe dyrektoria „upominają się o te same cele i zadania dla katechezy”. W kwestii zadań – wprawdzie znajdziemy nieco inne ich brzmienie niż to znane nam z 1997 roku, lecz pozostają one aktualne: Rozwijanie poznania wiary – prowadzić do poznania wiary; wychowanie liturgiczne – wtajemniczyć w sprawowanie Misterium; formacja moralna – formować do życia w Chrystusie; nauczanie modlitwy – uczyć się modlitwy; wychowanie do życia wspólnotowego – wprowadzać do życia wspólnotowego; zniknęło „wprowadzenie do misji”, ale w numerze 89 jest podkreślone, że wszyscy mają być uczniami-misjonarzami.
Tak się składa, że w ostatnich dniach dość pobieżnie, ale przejrzałam nowe dyrektorium, także porównując je z poprzednim, wysłuchałam też prezentacji dokumentu na konferencji prasowej, więc nie mogę zgodzić się ze stwierdzeniami zawartymi w artykule:
https://ekai.pl/ks-wyzkiewicz-nowe-dyrektorium-o-katechizacji-jest-rewolucyjne/?fbclid=IwAR2qhGcDEUo4gpAh8Fi3Lto1WPnl1oRBBYm_6bVf5b9ziD_HxZY-BjH9now

Znów przychodzi mi odnieść się do słów ks. Wyżkiewicza, a właściwie do jego opinii, więc od razu uprzedzam, że nie jest to nic osobistego, bo sto razy bardziej wolałaby zajmować się swoimi sprawami niż wzburzona reagować na tekst, który w mojej opinii może być szkodliwy. Najlepiej więc, jeśli przejdę do konkretów…
„Po pierwsze, poprzednie Dyrektorium mocno akcentowało rolę Katechizmu Kościoła Katolickiego, który wcześniej był wydany. Siłą rzeczy bardzo podkreślano, żeby w katechezie używać Katechizmu” – akcentowanie roli KKK w dyrektorium z 1997 roku (DOK) było oczywiste, po ogłoszenie KKK było jednym z motywów opublikowania dokumentu katechetycznego. Katechizmowi został poświęcony cały rozdział i nigdzie nie ma w nim mowy o tym, by „w katechezie używać Katechizmu [Kościoła katolickiego]” – jst on za to ukazany jako punkt odniesienia dla treści katechezy (razem z Pismem Świętym), nie wykluczając katechizmów lokalnych i „innych pomocy, użytecznych w pedagogii katechetycznej” (DOK 132). Może autor przespał te wykłady z katechetyki, na których mówiono, że KKK to tzw. „catechismus maior” i choćby z tego względu nie powinien być bezpośrednio stosowany w katechezie, na lekcjach religii – podobnie jak Katechizm Trydencki („Katechizm ten, co jest charakterystyczne, nie jest przeznaczony do bezpośredniego wykorzystania w formacji chrześcijan, ale jest proponowany proboszczom i kaznodziejom, aby służył im jako rodzaj przewodnika w formacji wiernych (…) Odnośnie do „Katechizm Kościoła Katolickiego” należy powiedzieć, że jego bezpośrednimi, pierwszymi adresatami, podobnie jak w przypadku „Katechizmu Rzymskiego”, nie są wierni (nie wyklucza ich jednak papież z obszaru adresatów), ale biskupi, pasterze Kościoła, którzy winni zatroszczyć się o to, aby stał się on podstawowym punktem odniesienia w przekazywaniu nauki katolickiej oraz zachętą i pomocą w tworzeniu katechizmów lokalnych, przystosowanych do miejscowych warunków i kultur” – K. Misiaszek, Katechizm Rzymski – Katechizm Kościoła Katolickiego, https://instrukcja.opoka.org.pl/biblioteka/T/TA/TAK/km_krzymski.html
To samo podkreślano w Konstytucji apostolskiej Fidei depositum ogłoszonej z okazji publikacji KKK.
” Natomiast teraz nowe Dyrektorium kładzie nacisk na wielość źródeł katechezy. To nie tylko Katechizm, to przede wszystkim Biblia, dzieła Ojców Kościoła, dokumenty soborowe, literatura, sztuka i wszelkie możliwe rzeczy, które pomagają w katechezie” – Faktycznie takie źródła są wskazane w numerach 90-109. Ale to żadna nowość, bo w DOK 95 wyraźnie wymieniono Słowo Boże (zawarte w Tradycji i Piśmie Świętym, rozumiane za pośrednictwem zmysłu wiary całego Ludu Bożego, pod przewodnictwem Urzędu Nauczycielskiego Kościoła), ale także liturgię, życie Kościoła, refleksję teologiczną, autentyczne wartości religijne i moralne w społeczności ludzkiej i różnych kulturach. Rewolucja? Bynajmniej…

„Druga kwestia – rozszerzono pojęcie katechezy. Katecheza to nie są już tylko zajęcia w szkole. Katecheza to jest głoszenie Chrystusa w różnych formach – przede wszystkim w rodzinie, na parafii, w różnych grupach parafialnych, stowarzyszeniach, szkołach katolickich. To pokazuje szeroki horyzont – nie musimy umierać za religię w szkole, aczkolwiek to jest bardzo dobre dzieło.” – hmm.. znów autor przegapił cały rozdział DOK z 1997 roku poświęcony miejscom i drogom katechezy – wspólnota chrześcijańska, rodzina, katechumenat chrzcielny dorosłych, parafia, szkoła katolicka, stowarzyszenia, ruchy i grupy wiernych, kościelne wspólnoty podstawowe”. I znowu bez rewolucji… Jeśli zaś chodzi o religię w szkole, za którą autor nie chce umierać (szkoda, że bez wzajemności, bo wiele jego stwierdzeń jest zabójczych dla nauczania religii…) – już poprzednie dyrektorium dawało solidny wykład o nauczniu religii jako pewnej formie katechezy, ukazując między nimi relację zróżnicowania i komplementarności, podkreślając własny charakter nauczania religii w szkole (DOK 73-76). Nie rozumiem więc, czemu autor wciąż „przezywa” lekcje religii katechezą, siejąc zamęt nie tylko na płaszczyźnie pojęć, ale i świadomości… Mam nadzieję, że fascynacja nowym dyrektorium zaowocuje precyzją w tej kwestii, bowiem obo jeszcze mocniej podkreśla to zróżnicowanie.

„A trzecia sprawa – poprzednie Dyrektorium było napisane przez Kongregację do spraw Duchowieństwa, więc dokument był mocno klerykalny, o katechezie pisano z punktu widzenia księdza i biskupa. A teraz ten dokument napisany jest przez Papieską Radę ds. Nowej Ewangelizacji i tam punkt ciężkości jest rozłożony na różne grupy osób” – wielokrotnie korzystałam z DOK i nigdy nie zauważyłam tego klerykalnego charakteru… Ileroć zaś była mowa o odpowiedzialności za szeroko rozumianą katechezę, to zawsze wyliczano wszelkie możliwe grupy. Owszem, nowy autor – Papieska Rada ds. Krzewienia Nowej Ewangelizacji – odcisnął piętno na dokumencie, bo trudno nie dostrzec mocnego akcentu ewangelizacyjnego (tu zaś krytycznie muszę dodać jako absolwentka misjologii, że ta nowa perspektywa – w mojej opinii – rzutuje też na podejściu do działalności misyjnej Kościoła, co do której mam wrażenie, że nie do końca uszanowano dotychczasową refleksję misjologiczną, łącznie z nauką soborowego dekretu Ad gentes w kwestii pojęciowej).

„Nie chodzi o to, że oddaję dziecko na religię i wy macie mi je teraz wychować” – nie wiem, kto zaprezentował ks. Wyżkiewiczowi takie stanowisko – ja znam raczej wersję o tym, że rodzice są pierwszymi katechetami, więc nie podzielam wrażenia o rewolucyjności dokumentu w tej kwestii.

„Tam jest napisane, że sami rodzice muszą się kształcić, jak przekazywać wiarę. I nie chodzi tylko o to, żeby wysłuchali kazania w kościele. Jest naprawdę mnóstwo różnych ofert do młodych małżonków – czy to Domowy Kościół, neokatechumenat, czy inne grupy” – dość chaotycznie ks. Wyżkiewicz miesza treści dyrektorium z własnymi komentarzami. Owszem, nowe Dyrektorium o katechizacji (DK) podaje szczegółowe wskazania odnośnie do katechezy rodzinnej (w rodzinie, z rodziną, rodziny) i zalecenia duszpasterskie, ale nihil novi sub sole. To też już było (m.in. DOK 226-227). Tym, co warto podkreślić mówiąc o rodzinie w nowym DK są „nowe scenariusze rodzinne” (DK 233-235) – wszak te nowe scenariusze istotnie rzutują na nasz sposob przekazu.

„Bardzo ciekawe jest to, że Dyrektorium mówi też, żeby pielęgnować katechezę również innych wyznań chrześcijańskich, np. prawosławnych, ewangelików. Mówi o tym, żeby pielęgnować dialog zarówno ekumeniczny, jak i międzyreligijny.” – bardzo ciekawe… a jeszcze ciekawsze, że pod tym względem nie różni się od Ogólnej instrukcji katechetycznej (1971 np. nr 27) i DOK… (197, 26, 30, 86, 133, 200). Co do pielęgnowania katechezy innych wyznań – znalazłam fragment o „świadectwie współdziałania chrześcijan w katechizacji” (DK 346), wcześniej zaś wytyczne: wyrażać przekonanie, że podział stanowi głęboką ranę i sprzeczny jest z wolą Pana; podawać jasno i z miłością naukę wiary katolickiej; przedstawiać w sposób poprawny nauczanie innych Kościołów i wspólnot kościelnych (DK 345), jednak nie barzo rozumiem, co znaczy stwierdzenie, iż mamy „pielęgnować katechezę również innych wyznań”?

A czy widzi Ksiądz w tym Dyrektorium potencjał na zahamowanie procesu sekularyzacyjnego? – Jeśli będzie sumiennie realizowany to tak, myślę, że tak. Taka katecheza po prostu będzie atrakcyjna i będzie prowadziła do życia parafialnego, gdzie ma być kontynuowana na innym poziomie. Merytoryka tego dokumentu jest dla mnie urzekająca.” – o gustach nie bdziemy dyskutować i o tym, co kogo urzeka, ale nie udawajmy, że nagle dostaliśmy nowy dokument, który rozwiąże wszystkie problemy katechetyczne! Zwłaszcza, że większość jego postulatów znamy nie od dziś i obawiam się, że wskazania DK będą przez niektórych realizowane równie gorliwie, jak poprzedniego dyrektorium (kto wie… może nowy dokument będzie otoczony takim szacunkiem, że niektórzy go nawet z półki nie zdejmą…).

„Sami katecheci muszą się dokształcać” – mało odkrywcze stwierdzenie, zwłaszcza w kontekście obowiązku formacji permanentnej. Ale i odnosząc się do tej formacji warto zauważyć rzekomo rewolucyjny charakter nowego dyrektorium. Wymiary formacji katechetów w DOK – być, wiedzieć, umieć działać (nr 238). Wymiary formacji w nowym DK – bycie i umiejętność bycia z, wiedza, umiejętność działania (nr 136). Wow… rewolucja…!

„Katecheta nie może ograniczać się do katechizmowych formułek, ale musi być na bieżąco z innymi naukami, musi umieć patrzeć na kwestię doktryn i moralności, uwzględniając rozwój nauk” – owszem, w DK jest mowa o katechezie i mentalności naukowej (354-358), ale i DOK zachęcało do dialogu interdyscyplinarnego (DOK 73), choć z racji kontekstu w nowym dokumencie poświęcono kwestii więcej uwagi.

„Ważne jest, żeby ten dokument czytać bardzo szeroko. Żeby nie patrzeć tylko przez pryzmat naszych polskich doświadczeń, bo inaczej zapędzimy się w jakiś kozi róg. Trzeba popatrzeć na parafię i na szkołę niejako jak na dwie ręce, tworzą całość, ale każda ma inne zadanie.” – znów nie widzę odkrywczości… może przeszkadza mi w tym znajomość DOK 73 i toczona od dawna batalia o to, by nie utożsamiać nauczania religii z „katechezą szkolną” (co niestety ks. Wyżkiewicz często robi w swoich wypowiedziach).

„Tu jednego się obawiam – że ktoś może powiedzieć, że to jest najlepsze zaproszenie do „cudowania” na katechezie. Bo często właśnie z takim „cudowaniem”, robieniem jakichś takich akcji, kojarzy się u nas nowa ewangelizacja.” – czytając nowe DK należy z uwagą zatrzymać się nad numerami poświęconymi ewangelizacji w świecie współczesnym, by dostrzec subtelne różnice pomiędzy „nowym etapem ewangelizacji”/”nowym ewangelizacyjnym etapem”, a trzema obszarami działania Kościoła (nr 41) – duszpastertwem zwyczajnym, nowa ewangelizacją i pierwszym głoszeniem (to zresztą są te numery, których obawiałam się najmocniej ze względu na autora DK – od początku zastanawiałam się, czy Papieska Rada ds. Krzewienia Nowej Ewangelizacji zajmując się katechezą nie będzie jej zbyt mocno rozpatrywać z najlepiej sobie znanej perspektywy, a więc właśnie nowej ewangelizacji).

„Sam dokument jest rewolucyjny. On niesamowicie łamie schematy. Warto tu byłoby docenić, a nie tłamsić jakimiś programami, wytycznymi, podręcznikami i konspektami wszystkich katechetów, którzy potrafią pracować na lekcjach religii i dla nich to jest pasja” – po pierwsze wciąż nie widzę rewolucyjności ani łamanych schematów, po drugie – jak rozumieć oczekiwanie ks. Wyżkiewicza, by „nie tłamsić jakimiś programami” skoro w DK w numerach 422-423 wyraźnie jest wskazanie do opracowania diecezjalnego programu katechetycznego, a w kolejnym – o programie działania? Z kolei numer 149 mówiący o pedagogicznej formacji katechety zakłada opracowanie realistycznego planu działania, kreatywne korzystanie z języków, technik i narzędzi oraz ocenę wyników tego procesu. Nie bardzo rozumiem, w czym program czy podręcznik ma przeszkadzać katechecie? Mniej zdolny czy kreatywny skorzysta z pordnika metodycznego, inny opracuje lekcję po swojemu.

„Nie może być tak, że napiszemy sobie podręcznik, który wydaje nam się że jest aktualny dwadzieścia lat. Tak było od czasów, gdy powstało gimnazjum – mieliśmy jeden, ten sam podręcznik.” – a to już nieprawda, bo podręczniki powstawały w roku 2001, potem po 2010 i teraz po 2019.

„Ważne jest, żeby te konspekty nie były pisane na kolanie, tylko żeby były przedyskutowane z katechetami praktykami, którzy wiedzą, jak rozmawiać ze współczesną młodzieżą czy ze współczesnymi dziećmi” – może to mój belferski nawyk, ale chętnie przeczytałabym choć jeden konspekt opracowany przez ks. Wyżkiewicza…

KAI: Dyrektorium zwraca też uwagę na zróżnicowanie odbiorców katechezy, ze względu na regiony, kulturę… – Tak, bo inaczej się uczy w dużych miastach, w średnich i małych, inaczej na wiosce. Są różne regiony, nawet pod względem religijności, jest mniej lub bardziej pobożny. I są też różne konteksty” – różne sytuacje odbiorców katechezy (nie tylko z podziałem na grupy wiekowe) były już przedmiotem dyskusji w posoborowej „Ogólnej instrukcji katechetycznej”, a DOK cały rozdział poświęciło ogólnemu przystosowaniu do adresata , po czymw rozdziale kolejnym omówiono szczególne sytuacje, mentalności i środowiska.

Dalsze rozważania o wrażliwości na lokalną tradycję kulturę skomentuję jedym tylko słowem: inkulturacja, a one od czasów adhortacji „Catechesi tradendae” na dobre pojawiło się w refleksji katechetycznej. Przy czym nalezy pamiętać, że dorektorium o katechizacji jest dokumentem dla Kościoła powszechnego, więc nie chodzi o to, by teraz zachwycać się kulturami i tradycjami zza ocenau i przeszczepiać je na swój grunt katechetyczny, ale pielęgnować własne zwyczaje.

KAI: Nazywa Ksiądz nowe Dyrektorium dokumentem rewolucyjnym. Co konkretnie jest w nim rewolucyjnego, albo co może wpłynąć na rewolucję w katechezie w Polsce? Jakie ma Ksiądz w związku nim nadzieje? Mam nadzieję, że wiele osób zrozumie, że religia w szkole to misja Kościoła, a nie ciężki obowiązek. I to przede wszystkim szansa dotarcia do młodych, którzy nie mieli prawdziwego kontaktu z Kościołem i Chrystusem. To Dyrektorium pokazuje, że na katechezę trzeba patrzyć wieloaspektowo, że katecheza nie kończy się w klasie maturalnej, ale trwa całe życie. Bo to jest odkrywanie Chrystusa i Kościoła. Bardzo nam dziś potrzeba katechezy dla dorosłych, a zwłaszcza rodziców. Mam nadzieję, że coś ruszy w tym temacie.” – oczywiście dla dobra szeroko rozumianej katechezy życzę powodzenia i mam nadzieję, że to oczekiwanie spełni się. A łatwo nie będzie, skoro nawet zaangażowani w katechizację czy szkolne nauczanie religii nie dostrzegli analogicznych wskazań w poprzednim dokumencie, to mam poważne obawy, czy przejmą się wskazaniami nowego dyrektorium. Oczywiście każdy sam podejmie diecezję…eee… decyzję. Podsumowując – ja rewolucji w nowym Dyrektorium nie widzę, widzę za to aktualizację i zwrócenie uwagi na dzisiejsze szczególne wyzwania.

Oczywiście mogę się mylić, bo nie zawsze w szkole byłam prymasem…



Czym się różni żaba od najbardzieja?

Gdy się jest dzieckiem, to poczucie humoru zwykle jest adekwatne do wieku… Pewnie dlatego nie krępuje mnie zbyt mocno fakt, że jako kilkulatka zaśmiewałam się z żartu: „Czym się różni żaba od najbardzieja? Żaba jest cała zielona, a najbardziej na pysku”…

Od tego czasu minęły trzy dekady. Cóż więc się stało, że akurat teraz przywołałam w mej pamięci ów żart? Śpieszę wyjaśnić… Otóż przyszedł mi on na myśl w kontekście trzech dekad religii w szkole oraz popularnych w ostatnich dniach nagłówków z prasy katolickiej. Nagłówki te złowieszczo oznajmiają, iż „tylko 2,4 proc. przyszłych księży chce uczyć religii”:
https://pl.aleteia.org/2020/09/08/tylko-24-proc-przyszlych-ksiezy-chce-uczyc-religii-rozmowa-o-kandydatach-do-kaplanstwa/

Prezentacja wyników badań zawierających takie stwierdzenie odbyła się także na zjeździe Rektorów Wyższych Seminariów Duchownych w Gnieźnie.
Po przeczytaniu takiej informacji, natychmiast chciałam sięgnąć do książki ks. K. Pawliny „Powołania kapłańskie AD 2020”, jednak nie była dostępna. A szkoda, bo z chęcią zobaczyłabym, jak dokładnie brzmiało pytanie zadane klerykom. Skoro prasa życzliwie donosi, iż tak niewielu przyszłych księży CHCE uczyć religii, spodziewałabym się pytania rozstrzygającego „Czy chcesz jako kapłan uczyć religii?”. Wtedy wynik byłby niepokojący – oznaczałby, że prawie wszyscy nie chcą lub nie wiedzą, czy chcą…

Zamiast jednak pogrążyć się w otchłani rozpaczy, przyjrzałam się uważnie sposobowi prezentacji tych wyników. Sam autor badań stwierdził, iż „Interesujące są odpowiedzi na pytanie o to, jakim kierunkom pracy w Kościele pragnęliby się poświęcić przyszli kandydaci do kapłaństwa”. Zaraz, zaraz… czyżby więc pytanie brzmiało nieco inaczej, np. „jakim kierunkom pracy w Kościele pragnąłbyś poświęcić się?”. Jak dla mnie jest to prośba o wskazanie obszaru, który byłby najchętniej podjęty w posłudze kapłańskiej. Tryb przypuszczający, pytanie o pewe preferencje… (w analogicznej sytuacji podejrzewam, że każda panna młoda pragnęłaby po ślubie życia jak w bajce – i na pewno nie chodzi o pierwsze rozdziały bajki o Kopciuszku…). Bez lektury książki nie wiemy nawet, czy w pytaniu była opcja jednokrotnego wyboru, zaznaczenie kilku preferowanych odpowiedzi, czy może np. uszeregowanie propozycji?
Nie uważam więc, by uzasadnione było stwierdzenie, iż „tylko 2,4% chce uczyć katechezy [sic!]”. Oczywiście wielokrotnie podkreślałam, że w szkole uczymy religii, a nie – katechezy, więc tym razem zaniecham tych wywodów. Podobnie inną kwestią jest, skąd w przyszłych kapłanach taka niechęć do uczenia w szkole? Rozumiem, że pracując w szkole z dziećmi czy młodzieżą „w pakiecie” dostajemy dyrekcję, rodziców, mnóstwo formalności , jednak wciąż to jest jeden z rodzajów posługi Słowa. Rozumiem też, że praca w szkole nie należy do najłatwiejszych, ale przecież ktoś, kto usłyszał Jezusowe „Pójdź za Mną”, powinien liczyć się z tym, że może nie być łatwo… Wszak Pan Jezus swym naśladowcom daje krzyż, a nie – bułkę z masłem…
Odchodząc nieco od dywagacji nad przyczynami niechęci księży do szkoły i nauczania religii (w tym miejscu przepraszam wszystkich kapłanów uczących w szkołach chętnie, z zapałem i ogromnym zaangażowaniem – wiem, że istniejecie, choć zwykle głośniej jest o Waszych przeciwieństwach…). Za niezywkle niebezpieczne uważam publiczne stwierdzenia takie jak w przytoczonych artykułach – czyż odtąd niektórzy księża (tak obecni, jak i przyszli) nie poczują się usprawiedliwieni niechęcią do nauczania religii, bo przecież „tylko 2,4% przyszłych kapłanów chce uczyć w szkole”? Nie szkodzi, że nie wiemy, co tak naprawdę wynika z badań… Połykacze nagłówków już wiedzą swoje…
Ot, pytano o najbardzieja, a przedstawiono żabę…