Jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim katechetom dogodził…

Choć kalendarz skłania raczej do innego typu refleksji, to podejmowana przeze mnie ostatnio działalność zmusza do zastanowienia się nad tym, czego chcą katecheci? I czy w ogóle da się odpowiedzieć na to pytanie? Przecież tak naprawdę, to ilu katechetow, tyle stanowisk… przynajmniej w zaokrągleniu. Ale zacznę od początku 🙂

Ilekroć korzystałam z podręczników do religii – czy to w szkole, czy w przedszkolu – oczekiwałam, że znajdę w nich taką pomoc, która pozwoli mi na to wszystko, o czym piszą dydaktycy w mądrych księgach, rozwodząc się nad rozlicznymi funkcjami podręcznika szkolnego. Podstawowe dla danego tematu treści, zainteresowanie zagadnieniem, ćwiczenia, zachęta do refleksji, skłonienie do dalszych poszukiwań, do tego ciekawa szata graficzna, atrakcyjne z punktu widzenia odbiorcy ilustracje… Mało co irytowało mnie tak bardzo, jak konieczność pracy z podręcznikiem odziedziczonym „w spadku” po poprzednim katechecie – zwłaszcza, gdy naruszał on prawa biskupa na danym terenie czyli był innym podręcznikiem niż nakazany 🙂 Bardziej chyba tylko złościło mnie, gdy ów nakazany okazywał się wyjątkowo nietrafiony…

Ale skoro już o trafieniu czy nietrafieniu mowa… Czegóż może oczekiwać od podręcznika katecheta, dajmy na to – uczący w przedszkolu? Biorąc pod uwagę, że i tak biedaczyna naszuka się pomocy dydaktycznych, nawycina i nakoloruje, to można sądzić, iż marzy o takim podręczniku, w którym dzieci będą miały co robić. Interesujące ćwiczenia, koniecznie z naklejkami przynajmniej co kilka stron, do tego mądre polecenia, które będą wspierać wszechstronny rozwój dziecka… W każdym razie katecheta ucieszy się z książki, znad której połowa dzieci nie zawoła po minucie „juuuuż”, podczas gdy on sam nie zdąży nawet jeszcze pozbierać swoich zabawek… Tak przynajmniej sądziłam…

Niestety… wśród katechetów są jeszcze „oni”. „Oni”, którzy recenzują podręcznik na podstawie ilości stron, ilość tekstu, poleceń… Nawet nie spojrzą, jakie są te treści, jakie polecenia… ważne, że jest ich „za dużo”. Tną wzrokiem bezlitośnie kolejne wersety, w tym także biblijne, bo przecież dziecko małe to mało potrzebuje… Ach, jeszcze mają w zanadrzu koronny argument – „bo w innych podręcznikach jest mniej…”. Pełnię satysfakcji osiągają zadając dzieciom jedno jedyne zadanie zamieszczone w podręczniku. Prawdopodobnie preferują polecenia proste, które dziecko jest w stanie samo zrozumieć (np. pokoloruj według wzoru…). To nic, że dzieci zużywają już drugi komplet kredek, co drugie z nich regularnie na religii narzeka, że nie ma takiego koloru jak ten, którego użyli autorzy… co trzecie przebąkuje pod nosem, że nie znosi kolorować… Nic to… katecheta, o którym piszę, wie lepiej… przeszkolaki powinny lubić kolorowanie.

Załóżmy, że autor podręcznika niechętnie, lecz wyjdzie naprzeciw oczekiwaniom tych ostatnich, o których mowa… Zredukuje liczbę poleceń, skróci teksty do niezbędnego minimum, wytnie, co się da… A po pierwszym miesiącu usłyszy, że (inni) katecheci narzekają, bo mają za mało materiału i muszą szukać dodatkowych kolorowanek, kopiować zadania… Moja wyobraźnia podsuwa taki scenariusz, wielce prawdopodobny. Póki co faktem jednak jest, że ostatnią noc spędziłam na cięciu materiału już przygotowanego, bo pojawili się domorośli recenzenci, chcący uchronić przedszkolaki przed ogromem treści. Czy jednak teoretycznie chroniąc tych najmniejszych, nie odsłonili przypadkiej swojej… (katechetycznej) małości?

Ja tylko pytam 🙂 Odpowiedzi czytelnik udzieli sobie we własnym zakresie 🙂

 

 

 

 

Możliwość komentowania jest wyłączona.