Kalendarz jest nieubłagany i coraz bliżej październik… Skruszona próbuję policzyć, jak długo mnie tu nie było… ale przecież dalece ważniejsze jest to, że wreszcie odświeżyłam stronę i postanowiłam dodać nowy wpis. A o czym? Właściwie – o kim? O uczniach. Nie – prymusach, nie – zawsze przygotowanych i podnoszących rękę zanim zadam pytanie, ale tych zupełnie odmiennych. Zacznę jednak od początku 🙂
Wczoraj widziałam Adasia, a właściwie Adama, bo ma już lat naście, a wzrostu prawie dwa razy tyle, co w czasach, gdy go poznałam. Adaś będzie dla mnie jednak zawsze Adasiem, choć wśród rówieśników nazywa się tak, jak wygląda, czyli po prostu „Rudy”. W pierwszej chwili nie skojarzyłam, kto zacz ów miedzianowłosy młodzieniec, który mówi mi „dzień dobry”. Dopiero kiedy minął mnie na dobre uświadomiłam sobie, że to byl „Rudy” – znany wszystkim nauczycielom kolejnych etapów edukacyjnych, kolekcjoner uwag w dzienniczku i innych tego typu atrakcji. „Rudy”, którego czupryna na każdej Mszy świętej z udziałem dzieci przemieszczała się między rówieśnikami i potwierdzała ADHD właściciela. Swego czasu – czyt. w okresie przygotowania do I Komunii świętej – postanowiłam wykorzystać nadpobudliwość Adasia i zgarnęłam go pod kościołem, by rozdawał dzieciom gazetki (tak, tak… kiedy jeszcze w mojej parafii funkcjonowała wspólnota Sióstr Kombonianek, na każdą niedzielę przygotowywałam z wówczas jeszcze narzeczonym gazetki dla dzieci 🙂 Adaś z dumą rozdawał gazetki nie tylko w tamtą niedzielę, ale i wiele następnych. Przy okazji odbyliśmy parę rozmów, a ilekroć spotkałam Adasia koło szkoły lub kościoła, zawsze zamieniliśmy kilka słów. Lata mijały, a Adaś wyrastał… zawsze jednak widząc mnie nie zapomniał przywitać się grzecznie (w wieku gimnazjalnym wykazywał się nawet niebywałą kulturą, ponieważ mówiąc „dzień dobry” był łaskaw wyjąć z ust e-papierosa…). Kiedy wczoraj spotkałam Adasia, naprawdę ucieszyłam się… Te dwa grzecznościowe słówka potwierdziły, że warto było kilka lat temu zamiast „przestań gadać!” powiedzieć: „mam dla Ciebie zadanie”.
Jak pomyślę o minionych latach, to podobnych „Adasiów” było więcej… Nigdy nie kryłam, że często klasowe czy przedszkolne „łobuziaki” ujmują moje serce i – choć nie zabrzmi to skromnie – udaje mi się nawiązać z nimi nić porozumienia… Na szczęście odpowiednio wcześnie intuicja podpowiadała mi, by szukać w nich perły, nie przekreślać, nie kierować się opiniami zasłyszanymi na korytarzu, a między kolejnymi uwagami wpisać pochwałę – choćby najdrobniejszą… Taka cierpliwość czy wyrozumiałość z czasem przynosi owoce i ja obserwuję te owoce ilekroć mijam Adasia i jemu podobnych. Oczywiście mijam też innych, i co? No właśnie… W naszej praktyce katechetycznej spotkamy także i tych zawsze przygotowanych, dobrze ułożonych i w ogóle – och i ach! Takich też mijałam… choćby dziś. Często jednak sytuacja jest zupełnie różna od tej opisanej powyżej… Nie wszyscy, ale niektórzy z tych zawsze porządnych, wręcz – na szóstkę – nawet nie zadadzą sobie trudu powitania dawnego nauczyciela (no tak, przecież już nie jestem im potrzebna… już ktoś inny sprawdza im prace domowe, ktoś inny odpytuje z materiału i ma moc wpisać pochwałę). Co więcej – mijam ich z lekkim rozczarowaniem i… szukam w pamięci ich imion! Czasem to poszukiwanie trwa i trwa i trwa…
Podsumowując te przydługie rozmyślania – zarówno katecheta, jak i każdy inny nauczyciel, spotyka w swej pracy wielu różnych uczniów. Jestem pewna, że każdemu z nich łatwiej przychodzi wymienić tych „ancymonów” i „ananasów”, niż dumnych posiadaczy czerwonych pasków. Katecheta jednak jeszcze mocniej od pozostałych nauczycieli może czuć się odpowiedzialny za dotarcie do tych zagubionych, trudnych, poszukujących… Wszak „nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają”… 🙂