Aaaaby było słodko i miło…

Zakończenie zajęć dydaktycznych tuż, tuż… A to oznacza, że już za dwa i pół miesiąca powrócimy do szkół (oby!), a przynajmniej do nauczania. Dla nas – katechetów – będzie to pierwszy rok obowiązywania nowej „Podstawy programowej katechezy Kościoła katolickiego w Polsce”, a co za tym idzie – w wybranych klasach zaczną obowiązywać nowe programy i podręczniki. Oczywiście każdy by sobie życzył, by było słodko i miło, ale… Czy faktycznie dokumenty programowe, a nawet podręczniki są tym, od czego zależy przebieg naszego procesu dydaktycznego? Śmiem wątpić… Wszak nie od dziś „podmiotem aktywnym” katechezy określa się katechetę – a przecież ani podstawa programowa, ani program czy podręczniki w niczym tej aktywności nie ograniczają. W przybliżeniu tej kwestii – w nawiązaniu do tytułu – posłużę się pewną analogią. Już kiedyś na moim blogu sięgałam po porównanie kulinarne. Tym razem konkretnie będzie ono dotyczyło tortu…

Szklanka mąki, szklanka cukru, 4 jaja, szczypta soli… Utrzeć żółtka z cukrem na kogel mogel, dodać ubite białka, wymieszać. Dodać sól i mąkę, piec 30 minut w 180 stopniach.

To mój przepis na biszkopt – rzekłabym: podstawowy. Każdy może mieć inny, ale też i ja chcąc upiec większy tort zwiększam proporcje, wydłużam czas pieczenia… Zawsze zazdrościłam mojej mamie i wszystkim pozostałym, którzy potrafili robić pyszne kremy do tortu. Ja przez długi czas sięgałam po „gotowce”, aż wreszcie odważyłam się i raz zrobiłam krem jogurtowy dla męża, a ostatnio – na bazie serka mascarpone dla córki. Okazało się, że nie wyszły najgorzej, więc kolejnym razem – stosownie do potrzeb – nie będę wahać się, by sięgnąć po nie kolejny raz lub eksperymentować z jeszcze innym przepisem.

Stosownie do potrzeb… i tu wracamy na grunt katechezy, w tym również szkolnego nauczania religii. Jasne jest, że w naszej pracy też potrzebujemy swoistego „przepisu podstawowego” – tak, aby w całym nauczaniu nie zabrakło tego, co kluczowe dla naszego przedmiotu (zresztą nauczanie każdego przedmiotu tak działa i wszyscy przedmiotowcy czerpią ze swoich podstaw programowych – po jednej dla każdego przedmiotu. W końcu – jak nazwa wskazuje – zawiera ona rzeczy podstawowe. Dalej jest program nauczania – tu już mamy do dyspozycji większą różnorodność. Programów może być kilka, ba! Nawet każdy katecheta – niezadowolony z dostępnych na rynku programów – może zaproponować swój własny, autorski. Oczywiście, trzeba spędzić na jego pisaniu „trochę” czasu (wiem, bo ostatnio pisałam jeden…).

Znacznie bliższe sercu katechety – bo ma z nimi częściej do czynienia – są podręczniki. I w tym względzie trudno o zadowolenie wszystkich katechetów, bo co diecezja to inne decyzje – w niektórych można korzystać z jedej serii, w innych – z kilku, jeszcze inne nie narzucają jakichkolwiek ograniczeń w tej kwestii. I znów okazuje się, że nie ma idealnego rozwiązania – jeśli bowiem w jakiejś diecezji obowiązuje jedna seria, w mig pojawią się głosy niezadowolenia. Jeśli zaś panuje dowolność – stwierdzi ktoś, że jakże tak można… używać podręcznika warszawskiego na południu Polski, skoro tam młodzież czy dzieci inne, inna mentalność, poziom uczniów czy zaangażowanie religijne rodzin?

Na różnych polach mojej pracy nie raz słyszałam pytania katechetów o podręczniki: „kto je pisał?!” (choć autorzy widnieli na okładce) lub: „czy ci autorzy mają pojęcie o uczeniu w szkole?!” (a owszem, często mają, choć nie zawsze). Byłam nawet świadkiem zabawnych sytuacji, że pewne elementy tego samego podręcznika jednych zachwycały, zaś u innych wzbudzały wielkie oburzenie. Cóż… jedni lubią tort śmietankowy, inni czekoladowy… Nigdy jednak dość powtarzania, że podręcznik ucznia jest „dla ucznia”, zatem to, że katecheta nie jest nim zachwycony, jeszcze nie oznacza, że podobne reakcje książka wzbudzi u uczniów. Nie muszę chyba dodawać, że praca z podręcznikiem na lekcji nie polega na odczytywaniu go uczniom lub z uczniami „od deski do deski”, zatem i w tej mierze każdy ma okazję wykazać się kreatywnością. Nie jest jednak uczciwe obwinianie podręcznika czy jego autorów za własne braki, niedociągnięcia w formacji czy zwykłą niechęć bądź metodyczne lenistwo. Proszę wybaczyć te dość mocne słowa, bo może nie dotyczą akurat osób czytających ten wpis, ale proszę uczciwie odpowiedzieć – czy nie znasz, drogi Czytelniku, choć jednej osoby uczącej religii, do której pasowałoby moje stwierdzenie? No właśnie…

Wracając do cukierniczej analogii z początku wpisu – ode mnie zależy, czy udekoruję mój torcik i będę zajadać się nim z uczniami, czy może pozwolę, byśmy wspólnie go dekorowali albo dam każdemu jego porcję „na wynos”. Ile osób, tyle może być pomysłów, więc to nie jest tak, że ktoś nam każe karmić się wciąż tym samym – może przesłodzonym lub nadmiernie nabitym owocami – tortem. Wszak możemy postawić obok tortu jeszcze inne ciasta 🙂

Jeśli nie czujemy się na siłach, by piec od podstaw czy modyfikować istniejące przepisy, zaufajmy cukiernikom 🙂 Ile razy zamawiając tort w cukierni też mamy różne wrażenia… Nawet, gdy w mieście jest tylko jedna cukiernia i jesteśmy „skazani” na jej wypieki, to przecież wciąż ostateczny kształt podwieczorku będzie zależał od nas! A może nawet będzie to mobilizacja do przezwyciężenia własnych obaw/słabości/niechęci/lenistwa (niepotrzebne skreślić) i spróbowania sił w kuchni? Na pewno wyjdzie nam lepiej, jeśli do tortu nie dodamy tej łyżki dziegciu, którą czasem tak chętnie niektórzy częstują odpowiedzialnych za podręczniki, programy, podstawę programową… katechezę i szkolne nauczanie religii w Polsce.
A zatem, drodzy Katecheci… zarzucamy fartuszki, szykujemy tortownicę i… do roboty! Aby było nam słodko i miło 🙂