Co cesarskie cesarzowi…

25 lat minęło… bynajmniej – nie jak jeden dzień. A owo ćwierćwiecze dokładnie dziś mija od podpisania Konkordatu między Stolicą Apostolską a Rzecząpospolitą Polską (28.07.1993). Taki jubileusz zasługuje na wpis na blogu katechetycznym 😉

A będzie to mała powtórka z katechetyki fundamentalnej – repetitio dla tych, którzy taki przedmiot mieli w planie zajęć. Dla tych zaś, którzy jeszcze tego szczęścia nie zaznali, będzie to przedsmak jakże ciekawych i ważnych wykładów (jak nazwa wskazuje – fundamentalnych dla późniejszego pełnienia posługi katechetycznej i właściwego rozumienia katechezy we wszelkich jej formach).

W takim dniu nie można nie zająć się zacnym jubilatem, dlatego mój dzisiejszy wpis skoncentruję wokół artykułu 12 Konkordatu – kluczowego dla katechezy. A odnosić się będę do tego artykułu po kawałeczku (niczym do urodzinowego tortu 😉 ).

„1. Uznając prawo rodziców do religijnego wychowania dzieci oraz zasadę tolerancji, Państwo gwarantuje, że szkoły publiczne podstawowe i ponadpodstawowe[1] oraz przedszkola, prowadzone przez organy administracji państwowej i samorządowej, organizują zgodnie z wolą zainteresowanych naukę religii w ramach planu zajęć szkolnych i przedszkolnych.”

Jak przystało na szkoły publiczne – utrzymywane ze środków publicznych, winny one szanować wolę i przekonania społeczeństwa, które je finansuje. Niezwykle niebezpieczna by była sytuacja, w której rodzice nie mają realnego wpływu na kształt nauczania i wychowania w szkole, czyli placówce, która teoretycznie ma wspierać rodziców. Jednocześnie trudno zrozumieć przeciwników szkolnego nauczania religii, skoro zapis wyraźnie wskazuje, że lekcje te są organizowane dla zainteresowanych. Ma to swój wyraz m.in. w deklaracjach o uczęszczaniu dzieci – zbierane są deklaracje pozytywne. Owszem, na przestrzeni minionych lat zdarzały się wypaczenia i czasem szkoły podsuwały rodzicom gotowe druki, na których rodzice mieli udzielić odpowiedzi twierdzącej lub przeczącej, ale po takich sygnałach nie brakowało interwencji i przypomnień strony kościelnej, że jest to niewłaściwa praktyka.

Przytoczony ustęp 1 może być szeroko analizowany w kontekście regulacji prawnych nauczania religii, jednak w tym miejscu chcę zwrócić uwagę na fragment o gwarantowanym przez Państwo dostępie do lekcji zgodnych z przekonaniami rodziców. To zapis niezmiernie istotny dziś, gdy podejmowane są próby ograniczania praw rodziców czy ingerowania w to, w jaki sposób wychowują swoje dzieci (lub narzucania stylu wychowania i nauczania sprzecznego z wiarą i moralnością). Jednocześnie należy podkreślić, że zapis nie uderza w osoby innego wyznania czy bezwyznaniowe, ale zabezpiecza prawa osób należących do Kościoła katolickiego. Nie bez znaczenia jest też fakt, że taki zapis znalazł się w umowie międzynarodowej, co ma swoją rangę w hierarchii aktów prawnych.

„2. Program nauczania religii katolickiej oraz podręczniki opracowuje władza kościelna i podaje je do wiadomości kompetentnej władzy państwowej.”

Sprawa wydaje się logiczna, ale mamy szczęście żyć w czasach, gdy logika jest obca wielu osobom. Skoro mowa o nauczaniu religii katolickiej (a nie: jakiejkolwiek religii czy religioznawstwie), to oczywiste jest, że programy i podręczniki opracowują osoby najbardziej kompetentne w tej materii, a zatem o wykształceniu teologicznym, do tego z praktyką lub innym doświadczeniem katechetycznym (jak mawiają – aby nauczyć Jasia matematyki, nie wystarczy znać matematykę – trzeba jeszcze znać Jasia. Analogicznie w nauczaniu religii sama teologia to za mało – potrzeba jeszcze znajomości uczniów, dla których pisane są programy i podręczniki. Dlatego też katechetycy i/lub katecheci są odpowiednią grupą autorów materiałów, o których mowa).

Jednocześnie program nauczania religii nie jest sprawą tajną, a skoro nauczanie religii organizowane jest przez szkołę, to z jednej strony musi w pewnym stopniu uwzględniać nauczanie innych przedmiotów, z drugiej zaś strony należy przedstawiać je kompetentnej władzy państwowej. Nie chodzi jednak o zatwierdzanie programów przez MEN czy recenzowanie podręczników do religii na zasadach określonych w  rozporządzeniu w sprawie dopuszczania do użytku szkolnego podręczników. Przy okazji odniosę się do kwestii, którą czasem podnosili katecheci zgłaszając, iż dyrekcja domaga się podawania programów i podręczników do zatwierdzenia.Taka praktyka oczywiście nie powinna mieć miejsca, bo nie do dyrekcji należy opiniowanie podręczników do religii. Rozumiem jednak, że dyrekcja może chcieć zdobyć informację o programie i podręczniku, by podać ją rodzicom wraz z listą podręczników na kolejny rok szkolny i przekazuje nam druczek taki sam, jak innym nauczycielom, nie zamierzając kwestionować naszego wyboru. Zanim więc przypiszemy dyrekcji złe intencje, upewnijmy się, czy faktycznie je ma…

Skoro zaś mowa o wyborze podręczników, to na marginesie dodam, że w rachunku sumienia dla katechetów warto zamieścić pytanie: czy korzystam z podręcznika obowiązującego w mojej diecezji? oj, gryzłoby niektórych sumienie, gryzło…

„3. Nauczyciele religii muszą posiadać upoważnienie (missio canonica) od biskupa diecezjalnego. Cofnięcie tego upoważnienia oznacza utratę prawa do nauczania religii. Kryteria wykształcenia pedagogicznego oraz forma i tryb uzupełniania tego wykształcenia będą przedmiotem uzgodnień kompetentnych władz państwowych z Konferencją Episkopatu Polski.”

Krótko i zwięźle na temat kwalifikacji nauczycieli religii. Nie jest prawdą, że Kościół nie ma wpływu na to, kto uczy religii (jak zarzucają niektórzy), ale i nie jest prawdą, że katecheci nie mają przygotowania pedagogicznego (jak mawiają inni). Lektura Porozumienia MEN i KEP w sprawie kwalifikacji nauczycieli religii katolickiej przekonuje, iż poprzeczka jest naprawdę wysoko postawiona, zwłaszcza jeśli do tego dodamy standardy kształcenia nauczycieli ze stosownego rozporządzenia MNiSW, które również są uwzględniane na etapie formacji podstawowej w czasie studiów.

Co do misji kanonicznej to warto przypomnieć, iż choćby ze względu na owo skierowanie do nauczania religii nie wystarczy znalezienie ogłoszenia „praca dla nauczyciela religii” czy „zatrudnię katechetę” – nawet jeśli skontaktujemy się z ogłoszeniodawcą, którym okaże się dyrekcja placówki niepublicznej, to i tak nie ominie nas wizyta u księdza proboszcza i podanie do biskupa o wydanie misji kanonicznej…

„4. W sprawach treści nauczania i wychowania religijnego nauczyciele religii podlegają przepisom i zarządzeniom kościelnym, a w innych sprawach przepisom państwowym.”

Tu nieco można nawiązać do ustępu 2 – skoro Kościół opracowuje programy i podręczniki do religii, to właśnie Kościół i jego przedstawiciele są najbardziej kompetentni do oceny przekazu zawartych w nich treści. Przenosząc się na grunt innych przedmiotów, nie bardzo wyobrażam sobie, by wuefista oceniał polonistę czy polonista matematyka (zakładając, że nie mówimy o „dwuprzedmiotowcach” 🙂 ) W kwestiach merytorycznych zatem katecheta podlega ocenie wizytatorów diecezjalnych. Jeśli jednak chodzi o kwestie metodyczne i zgodność z programem, to oceniają je dyrektor i pracownicy nadzoru pedagogicznego. Przepisy państwowe mają zastosowanie także w sprawie zatrudniania katechety – niezależnie od misji kanonicznej, katecheci zawierają umowę o pracę z dyrektorem szkoły i ponoszą jej wszelkie konsekwencje. Poza wychowawstwem klasy, katecheta spełnia obowiązki takie jaki inni nauczyciele (wypełnianie dziennika, składanie dokumentacji, udział w radach pedagogicznych, posiedzeniach zespołów wychowawczych, dyżury itp.). Odnośnie do rad pedagogicznych, może zdarzyć się, że ktoś stwierdzi, że w jego szkole katecheta (np. ksiądz) ciągle zwalnia się z posiedzeń. Cóż… prawo nakłada na niego obowiązek uczestniczenia, a jak dyrekcja egzekwuje wypełnianie tego obowiązku, to inna sprawa…

Artykuł 12 nie kończy się na tym… Zawiera jeszcze bardzo ważny ustęp:
„5. Kościół Katolicki korzysta ze swobody prowadzenia katechezy dla dorosłych, łącznie z duszpasterstwem akademickim.”

Dlaczego uważam te ustęp za taki ważny? Ano dlatego, że w znacznej mierze ograniczono się do owego duszpasterstwa akademickiego. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że Kościół w niewielkim stopniu korzysta z zagwarantowanej w Konkordacie swobody prowadzenia katechezy dorosłych… Ta forma katechezy, zwana przez Jana Pawła II „najznakomitszą”, wciąż jest mocno niedoceniana (w praktyce, bowiem w teorii bardzo dobrze ją opracowano. Katechezie dorosłych poświęcono ubiegłoroczne sympozjum Stowarzyszenia Katechetyków Polskich, zagadnienie to będzie również wiodącym tematem tegorocznego tomu „Studiów Katechetycznych”).

Artykuł 12 Konkordatu z powodzeniem mógłby stać się osią co najmniej opracowania naukowego w czasopiśmie, jeśli nie pracy magisterskiej. O ile znajomość daty podpisania umowy nie jest do zbawienia koniecznie potrzebna, o tyle warto mieć świadomość istnienia takiego dokumentu i jego zapisów. Niewątpliwie wśród oponentów znajdziemy takich, którzy zechcą wypowiedzenia Konkordatu, uznają go za niezgodny z konstytucją czy łamiący zasadę rozdziału państwa od Kościoła. Mimo upływu ćwierćwiecza nie dowiedli oni swoich racji. Ważne jest jednak, abyśmy my – katolicy bronili w dyskusjach tejże umowy i potrafili dowodzić zasadności jej zapisów, które – jak zapowiadano – miały w sposób trwały i harmonijny regulować stosunki państwa i Kościoła. Rzeczpospolita Polska podpisując Konkordat potwierdziła „posłannictwo Kościoła Katolickiego, rolę odegraną przez Kościół w tysiącletnich dziejach Państwa Polskiego oraz znaczenie pontyfikatu Jego Świątobliwości Papieża Jana Pawła II dla współczesnych dziejów Polski”, jak również „doniosły wkład Kościoła w rozwój osoby ludzkiej i umacnianie moralności”. Pod uwagę wzięto także fakt, iż religia katolicka była wyzwana przez większość społeczeństwa polskiego. Konkordat podpisano „kierując się wymienionymi wartościami oraz powszechnymi zasadami prawa międzynarodowego, łącznie z normami dotyczącymi poszanowania praw człowieka i podstawowych swobód oraz wyeliminowania wszelkich form nietolerancji i dyskryminacji z powodów religijnych;
uznając, że fundamentem rozwoju wolnego i demokratycznego społeczeństwa jest poszanowanie godności osoby ludzkiej i jej praw”.

Wszystkich, którzy dostrzegą w Konkordacie zagrożenie praw czy narzucanie woli Kościoła tym, którzy do niego nie należą, można odesłać do artykułu 1 stwierdzającego, iż „Rzeczpospolita Polska i Stolica Apostolska potwierdzają, że Państwo i Kościół Katolicki są – każde w swej dziedzinie – niezależne i autonomiczne oraz zobowiązują się do pełnego poszanowania tej zasady we wzajemnych stosunkach i we współdziałaniu dla rozwoju człowieka i dobra wspólnego”. Zapewne znajdą się tacy, którzy będą powątpiewać w ów zapis, ale czyż możemy zrobić coś więcej niż ogarnąć ich serdecznym współczuciem i/lub modlitwą?

Z punktu widzenia katechetki i katechetyka mogę wyrazić radość z istnienia takiego dokumentu jakim jest Konkordat i uwzględnienia w nim kwestii szczególnie mi bliskich, dotyczących nauczania religii (dla katechetów sprawujących opiekę nad uczniami w czasie obozów, kolonii i innych form zbiorowego wypoczynku ważny będzie także artykuł 13 o zapewnieniu możliwości dzieciom i młodzieży katolickiej praktyk religijnych, szczególnie udziału we Mszy świętej w niedzielę i święta). To oczywiste, że żyjąc tu i teraz niejednokrotnie jesteśmy zobowiązani do przestrzegania praw i wypełniania obowiązków nakładanych przez państwo. Jednocześnie w tej codziennej wędrówce nie możemy zapomnieć, że jej cel jest w niebieskiej Ojczyźnie, zatem nie można nam odmawiać praw wynikających z przynależności do Kościoła, a wręcz potrzebujemy zagwarantowania ich w przestrzeni publicznej. Patrząc zatem na Konkordat i jego zapisy trudno nie mieć wrażenia, że wpisuje się on w oddanie cezarowi tego, co należy do cezara, a Bogu tego, co należy do Boga (zob. Mt 22,21) 🙂

(wszystkie cytaty pochodzą z Konkordatu
https://opoka.org.pl/biblioteka/T/TA/TAI/konkordat_rp.html )

 

 

„Jak się nie ma, co się lubi…”

… „to się lubi, co się ma” – jak mawiają. Znacznie gorzej jest, gdy nie chce się lub nie lubi tego, co mieć można… Oczywiście przedmiot lubienia (jak zwykle na tym blogu) będzie katechetyczny, a konkretnie chodzi o religię w szkole. Nosiłam się z zamiarem poruszenia tej kwestii już od pewnego czasu, a decyzję przyśpieszył artykuł o usunięciu religii ze szkół w 1961 roku:
http://niezalezna.pl/230709-tak-komunisci-chcieli-zgasic-wiare-polakow-57-lat-temu-religia-zniknela-ze-szkol

Wyobraźmy sobie, że – nie daj Panie Boże – taka sytuacja miałaby miejsce dziś… Jaka by była reakcja wierzących rodziców? Obawiam się, że nie brakowałoby takich, którzy przyklasną pomysłowi. Jeszcze inni wykrzyknęliby z radością: nareszcie!
Po wyrzuceniu religii ze szkół w roku 1961 nie zabrakło troski o to, by ożywić parafialne salki i w nich prowadzić nauczanie. Możemy z dumą, a nawet z pewną zazdrością popatrzeć na determinację i troskę osób wierzących z tamtych czasów, bo dziś…

A dziś nie trzeba daleko szukać, bo w samych komentarzach pod powyższym artykułem nie brak komentarzy krytycznych wobec lekcji religii w szkole i pochwał dla religii w salkach. Niestety, takie komentarze zdarzyło mi się słyszeć w różnych środowiskach, a co bardziej przykre – z ust osób wierzących, nawet bardzo. Ba! Osoby te nie kryły nawet, że „musiały” wypisać dzieci z religii (w trosce o formację religijną tychże pociech). Nikt mnie nie przekona, że jest to właściwy kierunek postępowania i odpowiedzialna postawa osoby wierzącej, która zobowiązała się, że po katolicku wychowa swoje dzieci. A może za mało (lub za cicho) mówi się o tym, że wprawdzie religia w szkole nie jest obowiązkowa, ale rodzice katoliccy są w sumieniu zobowiązani do posyłania dzieci na te lekcje?

Kiedy zapyta się osoby wierzące, których dzieci nie chodzą na religię, o motywy takiego postępowania, najczęściej słyszy się do złych doświadczeniach, złym katechecie/katechetce, niskim poziomie lekcji, niechęci dziecka… Żaden z tych argumentów nie przekonuje mnie. Czasem rodzice dodają, że wolą sami zająć się formacją religijną dziecka. Mówiąc szczerze – ani to wybitne osiągnięcie, ani heroizm, bo nikt ich z tego nie zwalnia nawet jeśli podpiszą deklarację udziału dziecka w lekcjach religii. Domyślam się jednak, że nawet jeśli edukują dziecko „na własną rękę”, to bez odniesienia do założeń programowych nauczania religii (zresztą te założenia też nierzadko krytykują – nawet, jeśli znają je wyrywkowo z podręcznika dziecka lub – co gorsza – z czasów własnej szkolnej edukacji).\

Cieszę się, że poruszam tę kwestię tutaj, ponieważ „na gorąco” dyskutując z takimi rodzicami trudno mi jest opanować emocje, bo naprawdę przeraża mnie ich podejście! Mamy ten luksus, że dzieciom wolno uczyć się religii w szkole, a mimo to zamiast cieszyć się, niektórzy wypisują dzieci lub nieustannie narzekają, krytykują, a ich słowa (i decyzje) są wodą na młyn przeciwnikom organizowania tych lekcji w systemie szkolnym. Owszem, zmieniły się czasy, zmienił się kontekst nauczania religii – szczególnie, iż udział w lekcjach nie jest zarezerwowany dla osób wierzących, stąd pewien wymiar ewangelizacyjny zajęć. Charakter lekcji nie sprawi automatycznie wzrostu wiary i pobożności (tak jak lekcje języków obcych nie zrobią z ucznia poligloty). Niektórym wierzącym rodzicom przeszkadza, że religia w szkole stała się „normalną lekcją, taką jak inne”. Przepraszam bardzo, ale czy miałaby być nienormalną? Oczywiście, rozumiem inność, odmienność, wyjątkowość religii na tle innych przedmiotów, ale pod względem organizacyjnym – tak, jest taka jak inne lekcje. Co zabawne (choć może właściwie przykre…) – w tej kwestii opinie są diametralnie różne, bo przecież środowiska lewicowe zarzucają nieustannie, że religia nie jest zwykłą lekcją, więc nie powinno jej być w szkole… Jednak warto zauważyć, że wprowadzając religię do szkół nie wprowadzono zakazu przyprowadzania dzieci do parafii – na spotkania scholi, bielanek, zbiórki ministrantów czy do rozmaitych grup i wspólnot. Kilka godzin wf-u w tygodniu nie wystarczy do zdobycia mistrzostwa świata w żadnej dyscyplinie, a jednak dziwnie by było, gdyby ktoś po lekcjach trenował to czy tamto, a wuefiście przyniósł zwolnienie lekarskie z przedmiotu. Podobnie lekcja religii jest pewną opcją „minimum”, której rozszerzenie spoczywa na barkach (i sumieniu) rodziców – tak, by zarówno oni, jak i ich pociecha mogli niegdyś wyznać, że w „dobrych zawodach wystąpili…”.

Wiele krytyki płynie z ust wierzących rodziców pod adresem katechetów. Nigdy nie uważałam, że wszyscy katecheci są idealni i wspaniali, jednak wypisanie dziecka z religii z powodu katechety uważam za ominięcie problemu, a nie – jego rozwiązanie. Być może czasem ktoś pofatyguje się do szkoły i porozmawia z katechetą (wychowawcą, dyrekcją… bardziej zaawansowani może nawet zahaczą o proboszcza lub diecezjalny wydział katechetyczny). Jestem jednak przekonana, że w większości przypadków nie ma takich starań – wybiera się opcję najprostszą – wypisanie dziecka z lekcji, a niedoskonałość (delikatnie mówiąc…) katechety wystarczająco usypia sumienie rodziców. Ostatnio też słyszałam, że „na religii nic tylko kolorowanki…”. Zdarzają się wybitne jednostki wśród uczniów, dla których jest opcja „indywidualnego toku nauczania” i można zapewnić młodemu geniuszowi materiał przerabiany przez klasy programowo wyższe. Ciekawa jestem, jaki procent dzieci korzysta z tej opcji na religii… Mogę tylko domyślać się 😀

Przy okazji dyskusji o wypisywaniu dzieci z religii przez wierzących rodziców, dowiedziałam się m.in. jak mizerna jest wiedza odnośnie do tych lekcji i osób, które je prowadzą… Jedną z perełek było to, że „katecheci nie muszą mieć przygotowania pedagogicznego”… Co pewien czas tu i ówdzie przytaczane są statystyki i z dumą prezentuje się tendencję spadkową frekwencji na lekcjach religii. Przykre, że w pewnej mierze „zawdzięczamy” ją osobom wierzącym… Pośrednio zawdzięczamy ją także niektórym (podkreślam: niektórym!!!) księżom, a nawet niektórym (jeszcze mocniej podkreślam: niektórym 🙂 ) biskupom podważającym sens religii w szkole. Próbują oni wmawiać, że efektywność tych lekcji jest mizerna. Mizerne bywa ich pojęcie na temat lekcji religii w szkole – tym, czym one są i czym się różnią od pełnej katechezy, z której to właśnie duszpasterze nie powinni czuć się zwolnieni (nawet jeśli mają zapewnione świadczenia socjalne z racji połowy etatu w szkole). Możemy wręcz „odbić piłeczkę” i powiedzieć, że to im „zawdzięczamy” wyciąganie dzieci i młodzieży z lekcji religii przez rozmaite akcje, happeningi, jednorazowe czy cykliczne „eventy”, w sposób oczywisty bardziej atrakcyjne dla niektórych od lekcji, na którą trzeba odrobić pracę domową, nauczyć się na sprawdzian. Spotkania, akcje, zloty itp. itd. – jak najbardziej mają swoją wartość i nie trzeba z nich rezygnować. Tylko dlaczego ma to być opcja „albo-albo”? W formacji religijnej warto zastosować zasadę kumulacji wymagań (jak to czynimy w szkole 😉 – żeby mieć szóstkę, musisz najpierw zrobić wszystko, co jest wymagane na piątkę – plus coś więcej. Spełnienie wymagań dodatkowych bez realizacji tego, co podstawowe, nie wystarczy.

Na koniec – podsumowując tę nieciekawą katechetyczną rzeczywistość – niechże mi będzie wolno rozmarzyć się… Jeszcze w czasie studiów magisterskich na jednym z przedmiotów katechetycznych usłyszałam, że rodzice, którzy wypisują swoje dzieci z religii nie powinni otrzymać rozgrzeszenia (analogicznie pełnoletnia młodzież jeśli sama się wypisze). Jakże by to było pięknie, gdyby biskupi uświadamiali to swoim owieczkom, księża – rodzicom, rodzice – dzieciom pełnoletnim… Jakże by to było pięknie, gdyby jeden czy drugi rodzic istotnie otrzymał takie „ostrzeżenie” w konfesjonale i „poczynił refleksję” (to chyba ostatnio modne stwierdzenie, bo wczoraj w kazaniu słyszałam ze trzy razy 😉 ). Jakże by to było pięknie, gdyby w ten sposób pouczeni (bądź doświadczeni) rodzice przybiegli z powrotem zapisać swe pociechy na lekcje religii i odtąd z większym szacunkiem odnosili się do przedmiotu, który mamy szczęście mieć w systemie szkolnym!

Marzenia spełniają się, więc… czekam, aż i to zacznie się spełniać!