Na wstępie uspokajam, iż tytułem dzisiejszego wpisu nie zamierzam obrazić nikogo ze znajomych zajmujących się katechetyką. Ów tytuł bowiem odnosi się… do mnie samej. Tak, właśnie do mnie i nie chodzi tu o żadną nieskromność, ale pewną analogię, która przyszła mi wczoraj do głowy.
Ci, którzy mnie znają (a i pozostali, o ile zaglądają czasem na ten blog lub zetknęli się w inny sposób z moimi refleksjami), doskonale wiedzą, jak mocno staram się zwalczać mówienie o „katechezie szkolnej”. Zwalczam, bo jestem przekonana, że właśnie taka narracja przynosi więcej szkody niż pożytku, do tego jest kompletnie niezgodna z tym, co znajdziemy w dokumentach katechetycznych i z założeniami nauczania religii w polskiej szkole. W skrócie ujmując – lekcja religii nie jest w stanie w pełni zrealizować trzech funkcji katechezy – nauczania, wychowania i wtajemniczenia; nauczanie religii jest formą katechezy, ale specyficzną – udział w niej nie jest zarezerwowany dla wierzących, a oceny nie są ocenami za wiarę. Gdy ktoś mówi o „katechezie szkolnej”, słuchający go niektórzy pobożni rodzice obrażają się, że katecheci robią sprawdziany zamiast „pogłębiać relację z Panem Bogiem”, a przeciwnicy Kościoła krzyczą, by wyrzucić te zajęcia ze szkół jako działanie niewiele mające wspólnego z nauką.
Ilekroć mam okazję, podkreślam moim studentom (katechetom i wszystkim innych słuchaczom), jak należy rozumieć relację zróżnicowania i komplementarności pomiędzy katechezą a lekcją religii i proszę (apeluję, błagam, wymagam – niepotrzebne skreślić), by zachować precyzję pojęciową, bo za terminologią idzie pewna świadomość – czasem błędna (nawet jeżeli sami mówiący w ten sposób wiedzą, o co chodzi). Nie wszyscy nasi słuchacze znają w szczegółach dokumenty katechetyczne, byśmy mówili „katecheza szkolna”, ale tak naprawdę myśleli o „szkolnych lekcjach religii”. Nie! Żadnych skrótów myślowych – wystarczy poprawne stosowanie terminów na określenie tych dwóch odmiennych rzeczywistości! A potem utyskiwania, że w parafiach nie ma katechezy… No nie ma, bo jak ktoś ludziom przez 30 lat opowiadał, że katechezę mamy w szkole, to po co robić to samo w parafii? A właśnie, że to nie jest to samo i nie mamy w szkole katechezy!! Ale nie ułatwiamy zrozumienia tego ludziom, jeśli w kółko mowimy o „katechezie szkolnej”. Próbuję podkreślać to, ale… No właśnie…
Czasem gdy walczę o tę poprawność terminologiczną, ktoś odpowiada – „ale przecież biskup powiedział…”. Owszem, czasem biskupi (arcybiskupi, kardynałowie, profesorowie katechetyki…) mówią o „katechezie szkolnej”. Niestety, słyszałam to zbyt wiele razy, by w to wątpić. Czy wobec tego podważam ich autorytet mówiąc, że nie mają racji? Nie, oni sam podważają swoj autorytet, lekceważąc wytyczne zawarte w dokumentach katechetycznych – „Dyrektorium ogólne o katechizacji” numery 73-75 („Relacja między nauczaniem religii w szkole i katechezą jest relacją zróżnicowania i komplementarności” – n. 73); „Dyrektorium katechetyczne Kościoła katolickiego w Polsce” – cały rozdział 4 jest poświęcony nauczaniu religii w szkole, a w nowym „Dyrektorium o katechizacji” – numery 313-318 („odróżnia się ono od katechezy, a zarazem jest wobec niej komplementarne” – n. 313). Jednocześnie – jako osoba zaangażowana w przygotowanie akademickie oraz formację katechetów – nie pozwolę ośmieszać siebie tym, że przedstawiam moim słuchaczom naukę wspomnianych dokumentów, a potem ktoś miesza im w głowach dość nonszalanckimi wypowiedziami, czy nawet własnymi bezpodstawnymi teoriami. Przytaczane przeze mnie ujęcie nie jest bowiem kwestią takiej czy innej szkoły katechetycznej, ale oficjalnym nauczaniem, które winniśmy przekazywać w każdym ośrodku naukowym kształcącym katechetów i katechetyków.
Oczywiście – nie ułatwia sprawy fakt, iż w gronie osób mówiących o „katechezie w szkole/szkolnej” są inni katechetycy – tacy, których często znam osobiście, a także których po ludzku lubię i szanuję… Mam świadomość tego, że jawię się troszkę jako ów natrętny przyjaciel z Łk 11, 5-8, przy każdej okazji komentując, podkreślając, apelując o precyzję pojęciową. Zwłaszcza, że nie robię tego dla siebie – ja miałam to szczęście, że mi wpojono bardzo dokładnie, jak winna kształtować się rzeczywistość katechetyczna w różnych środowiskach. Mam więc świadomość, co jest do zrobienia w szkole, a czego zrobić się nie da, a wręcz próby realizacji czego byłyby zmarnowaniem szansy i „możliwości nie do pogardzenia”, jak określił religię w szkole Jan Paweł II.
Jestem więc tym „natrętnym katechetykiem” i będę – nie przestanę zabiegać o porządek w tym, czego nauczamy, choć nie ukrywam, że zabiera mi to dużo czasu i emocji, jednak uważam, że warto. Warto, ponieważ moi studenci i zwracający się do mnie lub słuchający mych wystąpień katecheci są dla mnie niczym ewangeliczny przyjaciel, który o północy przybył z drogi. Traktując odpowiedzialnie swoje obowiązki, chcę owych przyjaciół karmić tym, co najlepsze, co prawdziwe, co nasyci ich i pozwoli należycie wypełniać powołanie katechetyczne. Mam więc nadzieję, że ci, do których ja sama apeluję, zamiast chleba nie podadzą mi kamienia…