O Aneta Rayzacher-Majewska

Żona, mama, katechetka, naukowiec - te cztery pojęcia najlepiej charakteryzują mnie i podstawowe obszary mojej działalności. Dzięki nim z radością witam każdy kolejny dzień wiedząc, że będę robić to, co lubię. Mniej lub bardziej, ale lubię :) W każdym z tych obszarów staram się nieustannie rozwijać, dokształcać... Chętnie dzielę się zdobytą wiedzą i doświadczeniem, szczególnie z tymi, którzy podobnie odczytali swe powołanie i zamierzają włączyć się w katechetyczną posługę Kościoła.

Asy z klasy – uczeń z Zespołem Aspergera na lekcjach religii

27 listopada 2018 roku Wydział Nauki Katolickiej Diecezji Warszawsko-Praskiej zorganizował warsztaty dla katechetów nt. „ASy z klasy – uczeń z Zespołem Aspergera na lekcjach religii”. Miałam przyjemnośc prowadzić je. Ponieważ tytułowe zagadnienie uważam za niezmiernie istotne, zwłaszcza wobec niepokojących sygnałów docierających ze strony rodziców dzieci z Zespołem Aspergera, przekazuję poniżej kilka wskazówek co robić, a czego unikać? Są to wskazówki opracowane na podstawie wypowiedzi rodziców ASów. Zachęcam do lektury! 🙂

ASy – dla uczestnikow

Na Niedzielę Misyjną

„Wprowadzenie do misji” jest jednym z zadań wynikających z Dyrektorium ogólnego o katechizacji. Już wkrótce będziemy realizować je w praktyce, ponieważ 21 października obchodzimy Niedzielę Misyjną. Każdego roku Światowy Dzień Misyjny jest obchodzony w PRZEDOSTATNIĄ niedzielę października (to ważne, ponieważ można znaleźć w Internecie konspekty lekcji religii, wg których ten dzień przypada w ostatnią niedzielę wspomnianego miesiąca).

W wielu parafiach zapewne będą odbywały się festyny czy pikniki misyjne, nabożeństwa różańcowe z akcentami misyjnymi, a może ogniska lub koła misyjne zadbają o stosowną oprawę liturgiczną.

Tym, którzy nie zdążyli przygotować nic z powyższych rzeczy, przekazuję wierszyki, które powstały baardzo dawno temu, czyli kiedy jeszcze byłam studentką misjologii 🙂

Proszę śmiało korzystać zgodnie z zapotrzebowaniem 🙂

Niedziela misyjna

Co cesarskie cesarzowi…

25 lat minęło… bynajmniej – nie jak jeden dzień. A owo ćwierćwiecze dokładnie dziś mija od podpisania Konkordatu między Stolicą Apostolską a Rzecząpospolitą Polską (28.07.1993). Taki jubileusz zasługuje na wpis na blogu katechetycznym 😉

A będzie to mała powtórka z katechetyki fundamentalnej – repetitio dla tych, którzy taki przedmiot mieli w planie zajęć. Dla tych zaś, którzy jeszcze tego szczęścia nie zaznali, będzie to przedsmak jakże ciekawych i ważnych wykładów (jak nazwa wskazuje – fundamentalnych dla późniejszego pełnienia posługi katechetycznej i właściwego rozumienia katechezy we wszelkich jej formach).

W takim dniu nie można nie zająć się zacnym jubilatem, dlatego mój dzisiejszy wpis skoncentruję wokół artykułu 12 Konkordatu – kluczowego dla katechezy. A odnosić się będę do tego artykułu po kawałeczku (niczym do urodzinowego tortu 😉 ).

„1. Uznając prawo rodziców do religijnego wychowania dzieci oraz zasadę tolerancji, Państwo gwarantuje, że szkoły publiczne podstawowe i ponadpodstawowe[1] oraz przedszkola, prowadzone przez organy administracji państwowej i samorządowej, organizują zgodnie z wolą zainteresowanych naukę religii w ramach planu zajęć szkolnych i przedszkolnych.”

Jak przystało na szkoły publiczne – utrzymywane ze środków publicznych, winny one szanować wolę i przekonania społeczeństwa, które je finansuje. Niezwykle niebezpieczna by była sytuacja, w której rodzice nie mają realnego wpływu na kształt nauczania i wychowania w szkole, czyli placówce, która teoretycznie ma wspierać rodziców. Jednocześnie trudno zrozumieć przeciwników szkolnego nauczania religii, skoro zapis wyraźnie wskazuje, że lekcje te są organizowane dla zainteresowanych. Ma to swój wyraz m.in. w deklaracjach o uczęszczaniu dzieci – zbierane są deklaracje pozytywne. Owszem, na przestrzeni minionych lat zdarzały się wypaczenia i czasem szkoły podsuwały rodzicom gotowe druki, na których rodzice mieli udzielić odpowiedzi twierdzącej lub przeczącej, ale po takich sygnałach nie brakowało interwencji i przypomnień strony kościelnej, że jest to niewłaściwa praktyka.

Przytoczony ustęp 1 może być szeroko analizowany w kontekście regulacji prawnych nauczania religii, jednak w tym miejscu chcę zwrócić uwagę na fragment o gwarantowanym przez Państwo dostępie do lekcji zgodnych z przekonaniami rodziców. To zapis niezmiernie istotny dziś, gdy podejmowane są próby ograniczania praw rodziców czy ingerowania w to, w jaki sposób wychowują swoje dzieci (lub narzucania stylu wychowania i nauczania sprzecznego z wiarą i moralnością). Jednocześnie należy podkreślić, że zapis nie uderza w osoby innego wyznania czy bezwyznaniowe, ale zabezpiecza prawa osób należących do Kościoła katolickiego. Nie bez znaczenia jest też fakt, że taki zapis znalazł się w umowie międzynarodowej, co ma swoją rangę w hierarchii aktów prawnych.

„2. Program nauczania religii katolickiej oraz podręczniki opracowuje władza kościelna i podaje je do wiadomości kompetentnej władzy państwowej.”

Sprawa wydaje się logiczna, ale mamy szczęście żyć w czasach, gdy logika jest obca wielu osobom. Skoro mowa o nauczaniu religii katolickiej (a nie: jakiejkolwiek religii czy religioznawstwie), to oczywiste jest, że programy i podręczniki opracowują osoby najbardziej kompetentne w tej materii, a zatem o wykształceniu teologicznym, do tego z praktyką lub innym doświadczeniem katechetycznym (jak mawiają – aby nauczyć Jasia matematyki, nie wystarczy znać matematykę – trzeba jeszcze znać Jasia. Analogicznie w nauczaniu religii sama teologia to za mało – potrzeba jeszcze znajomości uczniów, dla których pisane są programy i podręczniki. Dlatego też katechetycy i/lub katecheci są odpowiednią grupą autorów materiałów, o których mowa).

Jednocześnie program nauczania religii nie jest sprawą tajną, a skoro nauczanie religii organizowane jest przez szkołę, to z jednej strony musi w pewnym stopniu uwzględniać nauczanie innych przedmiotów, z drugiej zaś strony należy przedstawiać je kompetentnej władzy państwowej. Nie chodzi jednak o zatwierdzanie programów przez MEN czy recenzowanie podręczników do religii na zasadach określonych w  rozporządzeniu w sprawie dopuszczania do użytku szkolnego podręczników. Przy okazji odniosę się do kwestii, którą czasem podnosili katecheci zgłaszając, iż dyrekcja domaga się podawania programów i podręczników do zatwierdzenia.Taka praktyka oczywiście nie powinna mieć miejsca, bo nie do dyrekcji należy opiniowanie podręczników do religii. Rozumiem jednak, że dyrekcja może chcieć zdobyć informację o programie i podręczniku, by podać ją rodzicom wraz z listą podręczników na kolejny rok szkolny i przekazuje nam druczek taki sam, jak innym nauczycielom, nie zamierzając kwestionować naszego wyboru. Zanim więc przypiszemy dyrekcji złe intencje, upewnijmy się, czy faktycznie je ma…

Skoro zaś mowa o wyborze podręczników, to na marginesie dodam, że w rachunku sumienia dla katechetów warto zamieścić pytanie: czy korzystam z podręcznika obowiązującego w mojej diecezji? oj, gryzłoby niektórych sumienie, gryzło…

„3. Nauczyciele religii muszą posiadać upoważnienie (missio canonica) od biskupa diecezjalnego. Cofnięcie tego upoważnienia oznacza utratę prawa do nauczania religii. Kryteria wykształcenia pedagogicznego oraz forma i tryb uzupełniania tego wykształcenia będą przedmiotem uzgodnień kompetentnych władz państwowych z Konferencją Episkopatu Polski.”

Krótko i zwięźle na temat kwalifikacji nauczycieli religii. Nie jest prawdą, że Kościół nie ma wpływu na to, kto uczy religii (jak zarzucają niektórzy), ale i nie jest prawdą, że katecheci nie mają przygotowania pedagogicznego (jak mawiają inni). Lektura Porozumienia MEN i KEP w sprawie kwalifikacji nauczycieli religii katolickiej przekonuje, iż poprzeczka jest naprawdę wysoko postawiona, zwłaszcza jeśli do tego dodamy standardy kształcenia nauczycieli ze stosownego rozporządzenia MNiSW, które również są uwzględniane na etapie formacji podstawowej w czasie studiów.

Co do misji kanonicznej to warto przypomnieć, iż choćby ze względu na owo skierowanie do nauczania religii nie wystarczy znalezienie ogłoszenia „praca dla nauczyciela religii” czy „zatrudnię katechetę” – nawet jeśli skontaktujemy się z ogłoszeniodawcą, którym okaże się dyrekcja placówki niepublicznej, to i tak nie ominie nas wizyta u księdza proboszcza i podanie do biskupa o wydanie misji kanonicznej…

„4. W sprawach treści nauczania i wychowania religijnego nauczyciele religii podlegają przepisom i zarządzeniom kościelnym, a w innych sprawach przepisom państwowym.”

Tu nieco można nawiązać do ustępu 2 – skoro Kościół opracowuje programy i podręczniki do religii, to właśnie Kościół i jego przedstawiciele są najbardziej kompetentni do oceny przekazu zawartych w nich treści. Przenosząc się na grunt innych przedmiotów, nie bardzo wyobrażam sobie, by wuefista oceniał polonistę czy polonista matematyka (zakładając, że nie mówimy o „dwuprzedmiotowcach” 🙂 ) W kwestiach merytorycznych zatem katecheta podlega ocenie wizytatorów diecezjalnych. Jeśli jednak chodzi o kwestie metodyczne i zgodność z programem, to oceniają je dyrektor i pracownicy nadzoru pedagogicznego. Przepisy państwowe mają zastosowanie także w sprawie zatrudniania katechety – niezależnie od misji kanonicznej, katecheci zawierają umowę o pracę z dyrektorem szkoły i ponoszą jej wszelkie konsekwencje. Poza wychowawstwem klasy, katecheta spełnia obowiązki takie jaki inni nauczyciele (wypełnianie dziennika, składanie dokumentacji, udział w radach pedagogicznych, posiedzeniach zespołów wychowawczych, dyżury itp.). Odnośnie do rad pedagogicznych, może zdarzyć się, że ktoś stwierdzi, że w jego szkole katecheta (np. ksiądz) ciągle zwalnia się z posiedzeń. Cóż… prawo nakłada na niego obowiązek uczestniczenia, a jak dyrekcja egzekwuje wypełnianie tego obowiązku, to inna sprawa…

Artykuł 12 nie kończy się na tym… Zawiera jeszcze bardzo ważny ustęp:
„5. Kościół Katolicki korzysta ze swobody prowadzenia katechezy dla dorosłych, łącznie z duszpasterstwem akademickim.”

Dlaczego uważam te ustęp za taki ważny? Ano dlatego, że w znacznej mierze ograniczono się do owego duszpasterstwa akademickiego. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że Kościół w niewielkim stopniu korzysta z zagwarantowanej w Konkordacie swobody prowadzenia katechezy dorosłych… Ta forma katechezy, zwana przez Jana Pawła II „najznakomitszą”, wciąż jest mocno niedoceniana (w praktyce, bowiem w teorii bardzo dobrze ją opracowano. Katechezie dorosłych poświęcono ubiegłoroczne sympozjum Stowarzyszenia Katechetyków Polskich, zagadnienie to będzie również wiodącym tematem tegorocznego tomu „Studiów Katechetycznych”).

Artykuł 12 Konkordatu z powodzeniem mógłby stać się osią co najmniej opracowania naukowego w czasopiśmie, jeśli nie pracy magisterskiej. O ile znajomość daty podpisania umowy nie jest do zbawienia koniecznie potrzebna, o tyle warto mieć świadomość istnienia takiego dokumentu i jego zapisów. Niewątpliwie wśród oponentów znajdziemy takich, którzy zechcą wypowiedzenia Konkordatu, uznają go za niezgodny z konstytucją czy łamiący zasadę rozdziału państwa od Kościoła. Mimo upływu ćwierćwiecza nie dowiedli oni swoich racji. Ważne jest jednak, abyśmy my – katolicy bronili w dyskusjach tejże umowy i potrafili dowodzić zasadności jej zapisów, które – jak zapowiadano – miały w sposób trwały i harmonijny regulować stosunki państwa i Kościoła. Rzeczpospolita Polska podpisując Konkordat potwierdziła „posłannictwo Kościoła Katolickiego, rolę odegraną przez Kościół w tysiącletnich dziejach Państwa Polskiego oraz znaczenie pontyfikatu Jego Świątobliwości Papieża Jana Pawła II dla współczesnych dziejów Polski”, jak również „doniosły wkład Kościoła w rozwój osoby ludzkiej i umacnianie moralności”. Pod uwagę wzięto także fakt, iż religia katolicka była wyzwana przez większość społeczeństwa polskiego. Konkordat podpisano „kierując się wymienionymi wartościami oraz powszechnymi zasadami prawa międzynarodowego, łącznie z normami dotyczącymi poszanowania praw człowieka i podstawowych swobód oraz wyeliminowania wszelkich form nietolerancji i dyskryminacji z powodów religijnych;
uznając, że fundamentem rozwoju wolnego i demokratycznego społeczeństwa jest poszanowanie godności osoby ludzkiej i jej praw”.

Wszystkich, którzy dostrzegą w Konkordacie zagrożenie praw czy narzucanie woli Kościoła tym, którzy do niego nie należą, można odesłać do artykułu 1 stwierdzającego, iż „Rzeczpospolita Polska i Stolica Apostolska potwierdzają, że Państwo i Kościół Katolicki są – każde w swej dziedzinie – niezależne i autonomiczne oraz zobowiązują się do pełnego poszanowania tej zasady we wzajemnych stosunkach i we współdziałaniu dla rozwoju człowieka i dobra wspólnego”. Zapewne znajdą się tacy, którzy będą powątpiewać w ów zapis, ale czyż możemy zrobić coś więcej niż ogarnąć ich serdecznym współczuciem i/lub modlitwą?

Z punktu widzenia katechetki i katechetyka mogę wyrazić radość z istnienia takiego dokumentu jakim jest Konkordat i uwzględnienia w nim kwestii szczególnie mi bliskich, dotyczących nauczania religii (dla katechetów sprawujących opiekę nad uczniami w czasie obozów, kolonii i innych form zbiorowego wypoczynku ważny będzie także artykuł 13 o zapewnieniu możliwości dzieciom i młodzieży katolickiej praktyk religijnych, szczególnie udziału we Mszy świętej w niedzielę i święta). To oczywiste, że żyjąc tu i teraz niejednokrotnie jesteśmy zobowiązani do przestrzegania praw i wypełniania obowiązków nakładanych przez państwo. Jednocześnie w tej codziennej wędrówce nie możemy zapomnieć, że jej cel jest w niebieskiej Ojczyźnie, zatem nie można nam odmawiać praw wynikających z przynależności do Kościoła, a wręcz potrzebujemy zagwarantowania ich w przestrzeni publicznej. Patrząc zatem na Konkordat i jego zapisy trudno nie mieć wrażenia, że wpisuje się on w oddanie cezarowi tego, co należy do cezara, a Bogu tego, co należy do Boga (zob. Mt 22,21) 🙂

(wszystkie cytaty pochodzą z Konkordatu
https://opoka.org.pl/biblioteka/T/TA/TAI/konkordat_rp.html )

 

 

„Jak się nie ma, co się lubi…”

… „to się lubi, co się ma” – jak mawiają. Znacznie gorzej jest, gdy nie chce się lub nie lubi tego, co mieć można… Oczywiście przedmiot lubienia (jak zwykle na tym blogu) będzie katechetyczny, a konkretnie chodzi o religię w szkole. Nosiłam się z zamiarem poruszenia tej kwestii już od pewnego czasu, a decyzję przyśpieszył artykuł o usunięciu religii ze szkół w 1961 roku:
http://niezalezna.pl/230709-tak-komunisci-chcieli-zgasic-wiare-polakow-57-lat-temu-religia-zniknela-ze-szkol

Wyobraźmy sobie, że – nie daj Panie Boże – taka sytuacja miałaby miejsce dziś… Jaka by była reakcja wierzących rodziców? Obawiam się, że nie brakowałoby takich, którzy przyklasną pomysłowi. Jeszcze inni wykrzyknęliby z radością: nareszcie!
Po wyrzuceniu religii ze szkół w roku 1961 nie zabrakło troski o to, by ożywić parafialne salki i w nich prowadzić nauczanie. Możemy z dumą, a nawet z pewną zazdrością popatrzeć na determinację i troskę osób wierzących z tamtych czasów, bo dziś…

A dziś nie trzeba daleko szukać, bo w samych komentarzach pod powyższym artykułem nie brak komentarzy krytycznych wobec lekcji religii w szkole i pochwał dla religii w salkach. Niestety, takie komentarze zdarzyło mi się słyszeć w różnych środowiskach, a co bardziej przykre – z ust osób wierzących, nawet bardzo. Ba! Osoby te nie kryły nawet, że „musiały” wypisać dzieci z religii (w trosce o formację religijną tychże pociech). Nikt mnie nie przekona, że jest to właściwy kierunek postępowania i odpowiedzialna postawa osoby wierzącej, która zobowiązała się, że po katolicku wychowa swoje dzieci. A może za mało (lub za cicho) mówi się o tym, że wprawdzie religia w szkole nie jest obowiązkowa, ale rodzice katoliccy są w sumieniu zobowiązani do posyłania dzieci na te lekcje?

Kiedy zapyta się osoby wierzące, których dzieci nie chodzą na religię, o motywy takiego postępowania, najczęściej słyszy się do złych doświadczeniach, złym katechecie/katechetce, niskim poziomie lekcji, niechęci dziecka… Żaden z tych argumentów nie przekonuje mnie. Czasem rodzice dodają, że wolą sami zająć się formacją religijną dziecka. Mówiąc szczerze – ani to wybitne osiągnięcie, ani heroizm, bo nikt ich z tego nie zwalnia nawet jeśli podpiszą deklarację udziału dziecka w lekcjach religii. Domyślam się jednak, że nawet jeśli edukują dziecko „na własną rękę”, to bez odniesienia do założeń programowych nauczania religii (zresztą te założenia też nierzadko krytykują – nawet, jeśli znają je wyrywkowo z podręcznika dziecka lub – co gorsza – z czasów własnej szkolnej edukacji).\

Cieszę się, że poruszam tę kwestię tutaj, ponieważ „na gorąco” dyskutując z takimi rodzicami trudno mi jest opanować emocje, bo naprawdę przeraża mnie ich podejście! Mamy ten luksus, że dzieciom wolno uczyć się religii w szkole, a mimo to zamiast cieszyć się, niektórzy wypisują dzieci lub nieustannie narzekają, krytykują, a ich słowa (i decyzje) są wodą na młyn przeciwnikom organizowania tych lekcji w systemie szkolnym. Owszem, zmieniły się czasy, zmienił się kontekst nauczania religii – szczególnie, iż udział w lekcjach nie jest zarezerwowany dla osób wierzących, stąd pewien wymiar ewangelizacyjny zajęć. Charakter lekcji nie sprawi automatycznie wzrostu wiary i pobożności (tak jak lekcje języków obcych nie zrobią z ucznia poligloty). Niektórym wierzącym rodzicom przeszkadza, że religia w szkole stała się „normalną lekcją, taką jak inne”. Przepraszam bardzo, ale czy miałaby być nienormalną? Oczywiście, rozumiem inność, odmienność, wyjątkowość religii na tle innych przedmiotów, ale pod względem organizacyjnym – tak, jest taka jak inne lekcje. Co zabawne (choć może właściwie przykre…) – w tej kwestii opinie są diametralnie różne, bo przecież środowiska lewicowe zarzucają nieustannie, że religia nie jest zwykłą lekcją, więc nie powinno jej być w szkole… Jednak warto zauważyć, że wprowadzając religię do szkół nie wprowadzono zakazu przyprowadzania dzieci do parafii – na spotkania scholi, bielanek, zbiórki ministrantów czy do rozmaitych grup i wspólnot. Kilka godzin wf-u w tygodniu nie wystarczy do zdobycia mistrzostwa świata w żadnej dyscyplinie, a jednak dziwnie by było, gdyby ktoś po lekcjach trenował to czy tamto, a wuefiście przyniósł zwolnienie lekarskie z przedmiotu. Podobnie lekcja religii jest pewną opcją „minimum”, której rozszerzenie spoczywa na barkach (i sumieniu) rodziców – tak, by zarówno oni, jak i ich pociecha mogli niegdyś wyznać, że w „dobrych zawodach wystąpili…”.

Wiele krytyki płynie z ust wierzących rodziców pod adresem katechetów. Nigdy nie uważałam, że wszyscy katecheci są idealni i wspaniali, jednak wypisanie dziecka z religii z powodu katechety uważam za ominięcie problemu, a nie – jego rozwiązanie. Być może czasem ktoś pofatyguje się do szkoły i porozmawia z katechetą (wychowawcą, dyrekcją… bardziej zaawansowani może nawet zahaczą o proboszcza lub diecezjalny wydział katechetyczny). Jestem jednak przekonana, że w większości przypadków nie ma takich starań – wybiera się opcję najprostszą – wypisanie dziecka z lekcji, a niedoskonałość (delikatnie mówiąc…) katechety wystarczająco usypia sumienie rodziców. Ostatnio też słyszałam, że „na religii nic tylko kolorowanki…”. Zdarzają się wybitne jednostki wśród uczniów, dla których jest opcja „indywidualnego toku nauczania” i można zapewnić młodemu geniuszowi materiał przerabiany przez klasy programowo wyższe. Ciekawa jestem, jaki procent dzieci korzysta z tej opcji na religii… Mogę tylko domyślać się 😀

Przy okazji dyskusji o wypisywaniu dzieci z religii przez wierzących rodziców, dowiedziałam się m.in. jak mizerna jest wiedza odnośnie do tych lekcji i osób, które je prowadzą… Jedną z perełek było to, że „katecheci nie muszą mieć przygotowania pedagogicznego”… Co pewien czas tu i ówdzie przytaczane są statystyki i z dumą prezentuje się tendencję spadkową frekwencji na lekcjach religii. Przykre, że w pewnej mierze „zawdzięczamy” ją osobom wierzącym… Pośrednio zawdzięczamy ją także niektórym (podkreślam: niektórym!!!) księżom, a nawet niektórym (jeszcze mocniej podkreślam: niektórym 🙂 ) biskupom podważającym sens religii w szkole. Próbują oni wmawiać, że efektywność tych lekcji jest mizerna. Mizerne bywa ich pojęcie na temat lekcji religii w szkole – tym, czym one są i czym się różnią od pełnej katechezy, z której to właśnie duszpasterze nie powinni czuć się zwolnieni (nawet jeśli mają zapewnione świadczenia socjalne z racji połowy etatu w szkole). Możemy wręcz „odbić piłeczkę” i powiedzieć, że to im „zawdzięczamy” wyciąganie dzieci i młodzieży z lekcji religii przez rozmaite akcje, happeningi, jednorazowe czy cykliczne „eventy”, w sposób oczywisty bardziej atrakcyjne dla niektórych od lekcji, na którą trzeba odrobić pracę domową, nauczyć się na sprawdzian. Spotkania, akcje, zloty itp. itd. – jak najbardziej mają swoją wartość i nie trzeba z nich rezygnować. Tylko dlaczego ma to być opcja „albo-albo”? W formacji religijnej warto zastosować zasadę kumulacji wymagań (jak to czynimy w szkole 😉 – żeby mieć szóstkę, musisz najpierw zrobić wszystko, co jest wymagane na piątkę – plus coś więcej. Spełnienie wymagań dodatkowych bez realizacji tego, co podstawowe, nie wystarczy.

Na koniec – podsumowując tę nieciekawą katechetyczną rzeczywistość – niechże mi będzie wolno rozmarzyć się… Jeszcze w czasie studiów magisterskich na jednym z przedmiotów katechetycznych usłyszałam, że rodzice, którzy wypisują swoje dzieci z religii nie powinni otrzymać rozgrzeszenia (analogicznie pełnoletnia młodzież jeśli sama się wypisze). Jakże by to było pięknie, gdyby biskupi uświadamiali to swoim owieczkom, księża – rodzicom, rodzice – dzieciom pełnoletnim… Jakże by to było pięknie, gdyby jeden czy drugi rodzic istotnie otrzymał takie „ostrzeżenie” w konfesjonale i „poczynił refleksję” (to chyba ostatnio modne stwierdzenie, bo wczoraj w kazaniu słyszałam ze trzy razy 😉 ). Jakże by to było pięknie, gdyby w ten sposób pouczeni (bądź doświadczeni) rodzice przybiegli z powrotem zapisać swe pociechy na lekcje religii i odtąd z większym szacunkiem odnosili się do przedmiotu, który mamy szczęście mieć w systemie szkolnym!

Marzenia spełniają się, więc… czekam, aż i to zacznie się spełniać!

 

 

 

 

 

 

Bo „Podstawa…” to… podstawa!

Wczoraj do mediów katolickich dotarła informacja, iż „na trwającym w Janowie Podlaskim 379. Zebraniu Plenarnym Konferencji Episkopatu Polski biskupi zatwierdzili nową podstawę programową katechezy Kościoła katolickiego w Polsce. Przyjęty dokument posłuży do opracowania szczegółowych programów nauczania religii w szkole” (https://ekai.pl/episkopat-przyjal-nowa-podstawe-programowa-katechezy/ ). Nie ukrywam, że bardzo mnie to cieszy, ponieważ miałam przyjemność znajdować się w gronie autorów opracowujących to dzieło. W związku z tym wiem, jak wiele było dyskusji wewnątrz poszczególnych zespołów i wszystkich autorów razem wziętych, konsultacji z różnymi osobami, poprawek i analiz podstawy programowej kształcenia ogólnego (PPKO)… Słowem – katecheci otrzymają dokument solidny, przemyślany (i przemodlony 🙂 ), standardami nie odbiegający od PPKO, a wręcz muszę przyznać, iż od strony formalnej i koncepcji nawet bardziej dopracowany, choćby w zakresie poprawności zapisu treści wymagań edukacyjnych czy innowacji, jaką będą wprowadzone na poszczególnych etapach „postawy”. Bynajmniej nie będą one podlegały ocenie, co jest wyraźnie wskazane, jednak są kluczowe z punktu widzenia wychowawczej funkcji katechezy i formacji uczniów.

Po co zatem piszę o świeżo zatwierdzonej „Podstawie programowej katechezy Kościoła katolickiego”? Ano po to, by uprzedzić głosy malkontentów, których nigdy nie brakowało i z pewnością nie zabraknie także odnośnie do omawianego dokumentu. Jestem pewna, że takowe pojawią się, dlatego zanim niektóre osoby zaczną rzucać kamieniami, postaram się wytrącić im kilka kamyków z rąk.

Oczami wyobraźni widzę odczytujących z niesmakiem wymagania edukacyjne i wykrzykujących z oburzeniem, że dzieci tego nie zrozumieją! I bardzo dobrze, bo „Podstawa programowa katechezy” to nie lektura z kanonu czy czytanka, by mieli zapoznawać się z nią uczniowie. To dokument służący autorom programów, podręczników oraz katechetom, by opracowując rozkłady materiału i wymagania programowe na poszczególne oceny  (tak.. wiem… brzmi abstrakcyjnie w dobie „gotowców” na stronie wydawnictw!) potrafili wskazać i uświadomić sobie oczekiwania względem ucznia w zakresie poszczególnych zagadnień.

Inni nosiciele kamieni mogą z lubością wytykać, że „tego nie ma… tamtego nie ma…”. Ależ oczywiście, że w „Podstawie…” nie znajdziemy wielu zagadnień szczegółowych, bo… nie tam jest ich miejsce! Jak nazwa wskazuje, podstawa to… podstawa! Zawiera wykaz dość ogólny zagadnień podejmowanych na danym etapie edukacyjnym, ich uszczegółowienie kolejno nastąpi w programie nauczania religii oraz w podręcznikach. Mogę jednak zapewnić, że zakres zagadnień obecnych w „Podstawie…” jest na tyle rozległy, że uwzględniono wśród nich wszelkie możliwe tematy.

Ktoś może zapytać: po co w ogóle było cokolwiek zmieniać? Śpieszę wyjaśnić śpiącym królewnom i królewiczom, którzy być może przespali tzw. „dobrą zmianę”, czyli reformę oświaty, że mamy wygaszane gimnazja, edukację szkolną znów zaczynają siedmio- a nie: sześciolatki (chyba, ze rodzice zażyczą sobie inaczej), wraca ośmioklasowa szkoła podstawowa… Takie to atrakcje zafundowało nam MEN, a ponieważ nauczanie religii (tak, tak… nie: katecheza!!!) odbywa się w systemie szkolnym, to tego typu zmiany w oświacie są istotne także dla Kościoła. Wyraźnie widać to w proponowanej korelacji religii z edukacją szkolną, gdzie treści przekazywane na lekcjach religii pozostają w integralnym związku z treściami innych przedmiotów. Mogą być także uzupełnieniem dla innych lekcji, zaś w pewnych przypadkach – okazją do polemiki z tym, co przewiduje program nauczania innego przedmiotu (lub ukryty program nauczyciela).

Jeszcze inni komentatorzy będą twierdzić, że niezależnie od tej zmiany, wciąż dokument pozostanie bez większej wartości, bo pisany był przez „mądrali” na górze, którzy nie mają pojęcia o realiach szkolnych. Takich domorosłych specjalistów w zasadzie powinnam zbyć milczeniem, ale w mojej łaskawości poświęcę im akapit. Otóż po pierwsze – zespół autorów był różnorodny, nie zabrakło w nim katechetów-praktyków, osób pełniących w szkołach inne funkcje, dydaktyków, wreszcie – katechetyków. Podział na zespoły zajmujące się poszczególnymi etapami edukacyjnymi również nie był przypadkowy i zależał od kompetencji danej osoby, jej doświadczenia. Po drugie – jeśli ktoś z założenia krytykuje „Podstawę programową katechezy…” za to, że… jest, niech lepiej zrobi solidny rachunek sumienia i zwalczy swoje lenistwo. Oczywiście, że łatwiej jest prowadzić lekcje metodą „o czym młodzież chce dziś porozmawiać?” czy „co chcecie dziś obejrzeć?”. Jednak wszystkim w taki sposób zatroskanym o młodzież pragnę pogratulować – marnujecie ostatnią okazję do przekazania młodym fundamentalnej wiedzy religijnej, na której mogliby w przyszłości budować coś więcej. Poza zagadnieniami, które „dziś” interesują uczniów, jest szereg tematów, które zainteresują ją „jutro”, gdy opuści mury szkoły. Przykro będzie, gdy na progu dorosłego życia zechce odszukać w pamięci treści religijne, tymczasem w ich miejscu będzie… lista proponowanych filmów z YouTube’a.

Jeszcze inni mogą przyczepić się do wspominanych „postaw”, że pomysł może i dobry, ale teraz to dopiero zacznie się ocenianie zachowań religijnych… Za taki zarzut powinny obrazić się zastępy katechetów, którzy przecież są ludźmi z wyższym wykształceniem… Skoro napisano, że coś nie podlega ocenie, ba! nawet owo coś zostało wyniesione do innej kolumny! – to chyba naprawdę trzeba być, hm, wybitnym mędrcem, by robić inaczej. Alternatywnie mieć własne zdanie totalnie sprzeczne z polskim dyrektorium katechetycznym i zasadami oceniania z religii rzymskokatolickiej, ale na takie trudne przypadki nie ma lekarstwa… I nie wierzę, że gdyby w dokumencie nie wpisać wcale postaw, to oni by ich nie oceniali…

Autorzy „Podstawy programowej katechezy…” zdecydowali także o tym, by pierwszy etap edukacyjny w dokumencie obejmował klasy 1-4 szkoły podstawowej. Już widzę wielkie oburzenie, że „jak tak można, skoro system szkolny przewiduje edukację wczesnoszkolną w klasach 1-3, a od klasy 4ej jest już drugi etap edukacyjny? Ależ można, można… za założenia programowe nauczania religii odpowiada Kościół, więc może układać sobie materiał jak chce. Poza tym – podział na etapy 1-4, 5-8 i szkoły ponadpodstawowe doskonale pokazuje, że autorzy „Podstawy programowej katechezy…” są dobrze zorientowani w „dobrej zmianie”. Otóż klasa czwarta szkoły podstawowej pod względem przedmiotów i treści jest w PPKO swoistym łagodnym przejściem od edukacji wczesnoszkolnej o charakterze zintegrowanym do nauczania przedmiotowego. Stąd uczniowie mają przyrodę zamiast biologii i geografii, zaś historia nie jest systematycznym wykładem dziejów począwszy od najdawniejszych, ale biegiem przez epoki z uwzględnieniem najważniejszych wydarzeń, postaci…to swego rodzaju przygotowanie do nauki historii w szerszym zakresie, jaka nastąpi począwszy od klasy 5ej.

Powyżej przytoczyłam tylko kilka możliwych zastrzeżeń, jakie prędzej czy później mogą pojawić się w odniesieniu do „Podstawy programowej katechezy…”, z której zatwierdzenia cieszą się dziś nie tylko ci, którzy ją pisali, ale i trochę innych osób (sądząc po „’polubieniach” na Facebooku). Możliwe są również zastrzeżenia, że nie przeprowadzono szerszych konsultacji… Pozwolę sobie jednak zauważyć, iż zbyt szerokie konsultacje skutecznie zahamowałyby jakiekolwiek prace, ponieważ jakże często bywa, że to, co podoba się jednym, inni bezlitośnie krytykują (analogicznie – wybierając zasłony do salonu, zapytajcie o kolor i wzór możliwie największą grupę osób… Na pewno ich opinie będą pomocne w wyborze, a wy – zadowoleni! :D) Tak też bywa w przypadku katechetów – ile osób tyle opinii, zatem na pewnym etapie naprawdę potrzeba specjalistów i jednocześnie potrzeba zaufania im. Zresztą dokument, o którym mowa, jest tak bardzo… podstawowy, że nijak nie krępuje kreatywności katechetów. Poza tym zbyt często słyszałam liczne utyskiwania i wytknięcia, po których nie następowała żadna propozycja alternatywna. Nie oznacza to bynajmniej, iż treść dokumentu nie była konsultowana – ależ była i to w gronie różnorodnych specjalistów, by mieć pewność, że nie zabrakło w niej niczego. Wszelkie uwagi, jakie napłynęły ze strony tychże osób konsultujących, zostały przeanalizowane przez autorów i uwzględnione, jeśli była taka potrzeba.

Zdaję sobie sprawę, że powyższe rozważania mogły nie zadowolić wielu i nie wyczerpały amunicji tych, którzy tak chętnie podnoszą kamień, by nim rzucić… Przypominam tylko, że „Podstawa programowa katechezy” to nie tylko część zawierająca treści i wymagania edukacyjne do realizacji w szkole w ramach lekcji religii. Są też wskazania do katechetycznej działalności w parafii i w rodzinie. Niech zatem drodzy krytykanci rozejrzą się porządnie, czy ze stron „Podstawy…”  zawierających te wskazania żaden kamień nie leci w ich stronę…

 

Komunia – ale jaka?

W ostatnim czasie sporo słyszy się, mówi, czyta i pisze na temat pierwszej Komunii świętej. Taki czas… Katecheci załamują ręce, szefowie marketów – zacierają, a rodzice – jedni odliczają dni, kiedy się zacznie (pełne uczestnictwo ich pociech w Eucharystii), inni zaś – czekają jak wybawienia tego, aż się skończy (całe to bieganie co niedzielę do kościoła, zaliczanie modlitw, chodzenie na nabożeństwa i próby).

Być może przywykliśmy już do tego, że zaraz po „majówce” i sklepowych gazetkach zachęcających do wielkiego grillowania, wpadają nam w ręce gazetki przepełnione bombonierkami w białych pudełeczkach, Bibliami – czasem nawet zatwierdzonymi przez władzę kościelną, a także wystrojonymi dziećmi dzierżącymi w dłoniach nowiutkie smartfony czy inne cuda techniki. Czasem trafią się i rowery, ale coraz częściej w takim przedziale cenowym, by chrzestni udali się wpierw po „chwilówkę” lub kupili na raty. W końcu ranga uroczystości zobowiązuje, a Komunia ma być… świetna!

Tak właśnie głosi reklama pewnego marketu elektronicznego (swego czasu śpiewnie reklamowanego przez braci Golców). Doszliśmy do czasów, kiedy Komunia dla wielu osób ma być świetna! Oczywiście nie ma niczego złego w tym, gdy ktoś dokłada wszelkich starań, by I Komunię świętą charakteryzowała świetność pod wieloma względami. Jakże często jednak uroczystość jest redukowana do świetnej… Sale rezerwowane są na prawie rok przed wydarzeniem (kto tego nie zna -jakie jest pierwsze pytanie rodziców rozpoczynających przygotowania we wrześniu? A jakże! „Kiedy Komunia? Trzeba zarezerwować salę…). Rozumiem rezerwowanie sali, jeśli rozsądek czy warunki mieszkaniowe doradzają taką opcję, ale kiedyś przeczytałam w tej kwestii mądrą wskazówkę. Jeśli wyprawiamy przyjęcie poza domem, zadbajmy o to, by nasz bohater, czyli dziecko (co warto niektórym przypomnieć 😉 w jakiś sposób czuł się gospodarzem, a nie – „tylko” gościem, jednym z wielu. Wracając do rezerwacji – sale, zaproszenia, fryzjerów i inne usługi czy produkty mniej lub bardziej związane z I Komunią świętą załatwiane są całkiem sprawnie, z dużym wyprzedzeniem. Tylko czasem nie ma takiego pośpiechu z przyniesieniem metryki chrztu dziecka czy troski o spowiedź najbliższych przed uroczystością…

Komunia świetna… to świetne wejście do kościoła (czasem poprzedzone niecodziennym podjazdem pod świątynię wynajętym autem). Szkoda tylko, że jakże często „pierwsi katecheci”, czyli rodzice, zamiast jak Boże owieczki, zachowują się w tym kościele jak słonie w składzie porcelany. Patrząc na nich człowiek zaczyna lepiej rozumieć dzieci, a nawet współczuć… W końcu jak ci biedni, uciskani miesiącami rodzice mieli nauczyć syna czy córkę „Modlitwy Pańskiej”, skoro sami stali w czasie jej odmawiania z zaciśniętymi zębami…? (nawet, jeśli chwilę wcześniej buzia nie zamykała się z powodu nieustannej pogaduszki z sąsiedztwem w ławce). Jak mieli nauczyć dziecko gestów i postaw, skoro sami chodzą przed tabernakulum jak stado… (można w tym miejscu dodać ulubiony gatunek zwierząt hodowlanych) lub przykucają nieporadnie machając dłonią przed nosem? Jeszcze inną kwestią, którą warto poruszyć, jest strój szanownych rodziców… Nie jest rzadkością, iż sukienka mamusi bywa w tym dniu odwrotnie proporcjonalna do długości sukni córki, co bywa tragikomiczne, gdy rodzicielka przyjmuje najdziwniejsze pozy próbując pstryknąć swej pociesze jak najpiękniejsze zdjęcie. To nic, że w momencie, gdy nie powinna tego robić, a ksiądz apelował, by w czasie uroczystości działał tylko fotograf z licencją… Mamusia zapłaciła składkę, więc – jak to bywa w branży handlowo-usługowej – klient nasz pan…

Komunia świetna… świetne jedzenie, świetna impreza, goście bawili się świetnie… No i ten świetny humor, że nareszcie koniec!! Czyż może być lepszy powód do radości? Cały rok męczyli się i teraz wreszcie mogą odpocząć…

A może by tak wprowadzić jeszcze inną, drobną modyfikację…? Części osób proponuję, by na swoje potrzeby (bliższe sercu, niż sakrament Eucharystii), organizowali sobie spotkania we własnym zakresie, totalnie nie związane z I Komunią świętą. Spotkania wspólnoty (komunii) osób, które nawet jeśli kiedyś były ochrzczone, to dawno już tę wiarę porzuciły… Albo tych, którzy jeżeli nawet dla pięknych zdjęć lub świętego spokoju przyjęli sakrament małżeństwa i ochrzcili dzieci, to tak na serio nie zamierzają tychże dzieci po katolicku wychować (wszak z pustego i Salomon nie naleje…). Niechże rezerwują sale w dowolnym momencie nie obawiając się, że ktoś im zajmie… niechże rezerwują nawet w piątki – wszak wtedy są zniżki, stąd ostatnio moda na piątkowe śluby i wesela… Jakiż komfort psychiczny i oszczędność czasu! Żadnego przepytywania z modlitw, żadnego biegania po „Ziarenka” czy podpisy do indeksu, strój dla dziecka jaki kto tylko sobie wymarzy… Czyż dla wielu osób nie byłoby to dobre rozwiązanie? Pomyślmy też jak my – katecheci i/lub wierzący rodzice – mielibyśmy komfortowo…  Żadnego tłumaczenia, dlaczego Jaś – skoro mówi, że nie chodzi do kościoła – i tak przyjmie pierwszą Komunię, a Małgosia deklaruje, że mama obiecała wypisać ją z religii w czwartej klasie?

Ludzie, nie męczcie siebie i nas! Róbcie sobie swoje… komunie świeckie!

„Być” czy „mieć” naukowca…

 

Z różnych względów zdecydowałam się na wyrażenie mojego stanowiska wobec tzw. „punktozy”, czyli pogoni za punktami za działalność naukową, które to punkty mają później przełożenie na ocenę pracownika. Czy bowiem rozprzestrzeniająca się w środowiskach akademickich „punktoza” nie sprawia, iż w niektórych przypadkach mniej liczy się chęć, aby „być” naukowcem, a bardziej – „mieć” dziesiątki, setki… itd. punktów? Oczywiście, jedno z drugim można pogodzić, ale warto zastanowić się, na ile sami naukowcy wolą „być” niż „mieć”…

Nie od dziś spotyka się w gronie naukowców narzekanie na to, że naukę ogarnęła choroba zwana „punktozą”, a pracownicy „toną” a papierach, które bynajmniej nie są próbkami kolejnych tekstów odzwierciedlających ich poszukiwania naukowe, ale dokumentacją towarzyszącą wszelkim inicjatywom. Poniekąd podzielam te narzekania – istotnie, najbardziej ubolewam nad tym, że rozmaite wnioski, sprawozdania i tym podobne atrakcje zabierają mi czas, który chętnie spędziłabym na pisaniu artykułów naukowych. Tak bowiem wyobrażam czy rozumiem działalność naukową – jako nieustanne poszukiwanie rzeczy nowych, odkrywanie kolejnych obszarów badawczych, zapoznawanie się z osiągnięciami innych, pogłębianie refleksji nad bliskimi mi zagadnieniami, a następnie dzielenie się tym dorobkiem poprzez wystąpienia na konferencjach, publikacje naukowe i zajęcia ze studentami. I tu niestety wodze mojej wyobraźni jakże często są powściągane przez rzeczywistość…

Nie zliczę nawet, jak wiele miałabym pomysłów na ciekawe konferencje, warsztaty, seminaria badawcze… Miałabym, gdyby nie fakt, że w świetle rozmaitych wymagań większość z nich nie liczyłaby się lub liczyła się nieznacznie. Jeśli bowiem konferencja nie miałaby statusu ogólnopolskiej (czyt. takiej, w której aktywnie uczestniczyliby przedstawiciele pięciu ośrodków naukowych) lub międzynarodowej (czyli takiej, w której 1/3 prelegentów jest afiliowana w zagranicznych ośrodkach naukowych) – w ocenie pracownika naukowego nie miałaby znaczenia. Szkoda, bo przecież nie brak mądrych ludzi w różnych dziedzinach, którzy może niekoniecznie są przedstawicielami ośrodków, ale dysponują dużą wiedzą i doświadczeniem, co zwłaszcza w obszarze nauki o wymiarze praktycznym jest cenne. Idąc dalej tym tokiem myślenia – to nic, że chciałabym dzielić się własnym doświadczeniem i przemyśleniami z ludźmi, którzy nie są „z mojej branży” – można rzec fachowo – chciałabym upowszechniać naukę, jednak piśmiennictwo popularnonaukowe nie jest zbytnio cenione. W sensie naukowym nie chodzi już więc nawet o to, „aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa”, ale aby te myśli przybrały kształt co najmniej 20 000 znaków ze spacjami (wtedy artykuł jest liczony jako naukowy, do tego najlepiej zamieszczony w wysoko – a jakże! – punktowanym czasopiśmie).

I tak oto „punktoza”, która – może w zamyśle sprowadzających na naukowców chorobę – miała przyczynić się do rozwoju nauki, w mojej opinii niszczy ją, ogranicza, narzuca jej własne ramy sprzyjając przerostowi formy nad treścią.

W „punktozie” należy też doszukiwać się przyczyn zainfekowania organizmów naukowych tendencją „mieć”, która zdaje się przeważać nad „być”. „Być naukowcem…” – to brzmi dumnie: intelektualne elity itp. Tymczasem coraz częściej obserwuję skłonności do zbieractwa, owocujące tym, że naukowiec nie tyle „jest miłośnikiem prawdy, skupionym na pogłębianiu refleksji i dzieleniu się w gronie osób jemu podobnych”, ile… „ma plik zaświadczeń o wygłoszonych referatach, napisanych publikacjach…”. Nie jest to przesadą, gdy przywołamy jakże często towarzyszące planowanym przedsięwzięciom pytanie: „A będzie za to zaświadczenie?”.

„Punktoza” nie ma względu na osoby – dotyka zarówno zacnych profesorów tytularnych, jak i doktorantów. Świadomość uzyskania zaświadczenia i dopisania kolejnej prelekcji sprawia, że niektórzy korzystają z każdej nadarzającej się okazji, by zgłosić swój udział w konferencji. W przypadku doktorantów sprawa jest o tyle bardziej przykra, że już w punkcie wyjścia „psuje się” ich koncentrując uwagę na korzyściach płynących z zajmowania się nauką (i nie mam tu na myśli korzyści intelektualnych, a choćby materialne – kolekcjonerzy zaświadczeń mają więcej punktów np. przy staraniu się o stypendia).

Przy okazji warto dodać, że czasem wirusy „punktozy” zaburzają świadomość czasu – kto z naukowców nie spotkał się z sytuacją, w której prelegent – mimo, iż był świadom, że jego czas wystąpienia został określony przez organizatorów – nagle jakby „nie liczył godzin i lat”? Mimo upomnień prowadzących, „kończąc” jeszcze przez pięć minut wypowiada dwadzieścia zdań (zaznaczając przy co drugim, że to już ostatnie…).

Od kilku lat obserwuję jeszcze inne realne zagrożenie dla „być” naukowców. Wyobraź sobie, drogi Czytelniku, że jesteś naukowcem… (jeśli faktycznie nim jesteś – sięgnij do swojej pamięci 🙂 Stoisz w auli, przy mównicy, dzielisz się swymi najnowszymi odkryciami naukowymi, masz do przekazania arcyważne rzeczy, a przed Tobą… przepraszam, że psuję te wyobrażenia, ale nie, nie, nie… przed Tobą nie siedzą wcale zasłuchane rzesze innych naukowców, doktorantów i studentów, ale garstka osób odwrotnie proporcjonalna do liczby miejsc siedzących. Jaki ma to związek z „punktozą” i „mieć”? Bardzo oczywisty – organizuje się przerażająco wiele konferencji, w których uczestniczy garstka osób! Zdarza się nawet tak, że prelegentów jest więcej niż słuchaczy. Bądźmy poważni! Oczywiście, zagadnienie jest złożone – czasem są to niezwykle wartościowe przedsięwzięcia, zaproszeni wybitni goście, ale nawet takie wydarzenia nie gromadzą zbyt wielu słuchaczy. Ale ta kwestia zasługuje na osobne podjęcie… (być może roboczo nazwane „studenckie „być” czy „mieć” 😉

Nieskromnie przyznam, że przed konferencją organizowaną przez moją Katedrę Katechetyki Fundamentalnej i Historii Katechezy oraz Koło Naukowe Katechetyków UKSW drżałam o to, czy przypadkiem nie pojawi się więcej słuchaczy niż jest miejsc w sali… Konferencja (międzynarodowa! 🙂 „Katecheza a człowiek jutra” odbywała się w sali 223 (dla niewtajemniczonych – to sala na 56 osób) i naprawdę pojedyncze miejsca były wolne (być może dlatego, że niektóre osoby nie wiedziały, jak trafić do sali 😉 Podobnie było w ubiegłym roku na konferencji „Katecheza a reforma oświaty”.

Taki widok napawa radością organizatora – mam wyraźne potwierdzenie tego, że to, co robię, jest potrzebne! Są ludzie, którzy interesują się bliskimi mi zagadnieniami, chcą wiedzieć więcej, dyskutować… Wtedy czuję się spełniona, a moje bycie naukowcem (właśnie… bycie!) ma sens! I dla takich chwil, dla takich radości i takich konferencji zamierzam bronić się wszelkimi sposobami przed „punktozą”! Owszem, zdobędę liczbę punktów konieczną do uzyskania pozytywnej oceny, ale nie kosztem zatracenia swojego „bycia” naukowcem! Nie zaprzedam naukowej duszy i mojego „być”, choćbym mogła za to „mieć” nie wiem jak dużo punktów!