Dzień Bezpiecznego Internetu – konspekty lekcji religii

W związku z Dniem Bezpiecznego Internetu (11 lutego), Koło Naukowe Katechetyków UKSW zadeklarowało opracowanie kosnpektów lekcji religii skorelowanych z edukacją informatyczną/informatyką. Pierwszy konspekt jest już gotowy 🙂 A co mam z nim wspólnego? Poza tym, że jestem opiekunem Koła – to, że konsultowałam konspekt, bo przecież nie jest sztuką zrobić wszystko samemu, ale znaleźć takie osoby, które zechcą działać i z takimi osobami podzielić się swoim doświadczeniem 🙂

http://knk.kolanaukowe.uksw.edu.pl/2020/02/11/dzien-bezpieczego-internetu-konspekt-lekcji-religii-1-4-sp/

Konspekty lekcji na podstawie filmu „Miłość bez granic” o o. Marianie Żelazku SVD

Blisko rok temu nadeszła przesyłka… film „Miłość bez granic” o o. Marianie Żelazku. Otrzymałam go od oo. werbistów, ponieważ gdy tylko usłyszałam o planach takiego filmu, zadeklarowałam się, że przygotuję konspekty lekcji religii w oparciu o film. Wstyd przyznać, jak długo film musiał czekać… Dlatego w tym roku zdecydowałam, że najpóźniej na 102 urodziny o. Żelazka wywiążę się z podjętego zadania, choćbym miała zarwać noc czy dwie… Na szczęście jeśli już zarwałam to tylko kawałek nocy, a konspekty dokładnie 30 stycznia zostały przygotowane i odesłane 🙂 Opracowałam je dla czterech grup wiekowych – szkoły podstawowej klas 1-3, 4-6, 7-8 oraz szkół ponadgimnazjalnych. Film „Miłość bez granic” można nabyć u ojców werbistów (przez stronę internetową – link w poniższym tekście).
Zachęcam do wykorzystania konspektów 🙂
https://werbisci.pl/index.php/pl/wiadomosci-polska/2419-katechezy-na-kanwie-filmu-o-ojcu-marianie-zelazku

http://https://www.marianzelazek.werbisci.pl/index.php/pl/materialy

„Wokół nowej Podstawy programowej…”

W ostatnim czasie w „Edycji św. Pawła” ukazała się publikacja „Wokół nowej podstawy programowej i programu nauczania religii” pod red. Aleksandry Bałoniak. W artykule mojego autorstwa w niniejszej publikacji staram się odpowiedzieć na pytanie, „Jak przeprowadzić pomiar dydaktyczny z religii?”.
https://www.edycja.pl/produkty/ksiazki/teologia-katecheza/wokol-nowej-podstawy-programowej-i-programu-nauczania-religii?zenid=7862226b492b825ac525b67e745fa888

Nowy rok – nowszy blog

Wprawdzie realizację większości noworocznych postanowień rozpoczyna się z pierwszym stycznia, ale moje postanowienie będzie realizowane z lekkim opóźnieniem. Oto bowiem postanowiłam, że w tym roku mój blog będzie nieco bardziej ożywiony, a to dlatego, że zamierzam traktować go jako swoisty pamiętnik mojej działalności katechetycznej. Z tego względu będą pojawiały się informacje o mojej twórczości, ale także wyjazdach naukowych i innych przedsięwzięciach katechetycznych, w których uczestniczę 🙂
Zachęcam do śledzenia moich katechetycznych poczynań 🙂

W obronie lekcji religii

W jednym ze styczniowych numerów tygodnika „Do Rzeczy” (3/2020) p. Rafał Ziemkiewicz krytycznie odniósł się do religii w szkole, o czym świadczył już samy tytuł 'Habemus klapam”. To zmusiło i mnie do reakcji na te tekst, a Redakcja zamieściła moją odpowiedź w numerze 5(2020).
https://www.dorzeczy.pl/kraj/127940/w-obronie-lekcji-religii.html

Okiem rodzica – pierwszego katechety

Rozpoczął się nowy rok szkolny, więc tak jak można było się tego spodziewać, na nowo rozbrzmiały głosy, krzyki i jęki tych, którym religia w szkole jest solą w oku. Dzisiejszy wpis będzie mniej z perspektywy katechetyka i osoby teoretycznie i praktycznie zaangażowanej w szeroko rozumiane dzieło katechizacji w Polsce. Wypowiem się jako katechetka – ta pierwsza, czyli katolicka mama. Temat bowiem dotyczyć będze wychowania religijnego dzieci, które tak bardzo przeszkadza niektórym, że roszczą sobie prawo do… odbierania wszelkich praw katolickim rodzicom.
Zacznę jednak od mini-sondy: drogi Rodzicu katolicki (lub inny Czytelniku, który zechcesz porozmawiać z rodzicami na temat wychowania religijnego) – które stwierdzenie jest Ci bliższe:
a. „Rodzice są pierwszymi wychowawcami”
b. „Rodzice nie mają monopolu na wychowywanie dzieci, rodzice są tylko ich opiekunami”?

Nie jest niespodzianką, że ja zdecydowanie opowiadam się za pierwszą opcją. Druga możliwość (słowa niejakiej Agaty Diduszko-Zyglewskiej) jest dla mnie nie tylko oburzająca, ale i niebezpieczna – wyraźnie wskazuje, że ktoś chce mi jako matce odebrać moje prawo do wychowania dzieci według wyznawanych wartości, zniekształcić to, ku czemu staram się prowadzić moje dzieci czy wręcz odwieść je od moich przekonań, mojego światopoglądu, mojej wiary. Jeśli ja miałabym być „tylko” opiekunem, to kim dla moich dzieci jest choćby owa obca kobieta? Nawet nie wiem, czy ona sama jest matką, bo wprawdzie cała Polska miała okazję dowiedzieć się, jak p. Diduszko-Zyglewska rozpaczliwie wzbraniała się przed poczęciem objeżdżając warszawskie szpitale w poszukiwaniu „pigułki po”, ale nie ma nic na temat jej ewentualnego potomstwa… Nie jestem zresztą pewna, czy jej małżonej udźwignąłby ciężar ojcostwa, skoro swego czasu w swej wrażliwości padł niczym martwy na ziemię od niewidzialnego ciosu i wstał po chwili (podczas demonstracji pod sejmem w 2016 roku).

Warto jednak wyjaśnić, czemu powołałam się na słowa akurat tej osoby – wszak nie jest ona dla mnie żadnym autorytetem, a jej działalność zdaje się totalnie zaprzeczać pełnionym funkcjom (nie rozumiem, jak animatorka kultury, ba! przewodnicząca Komisji Kultury i Promocji Miasta, może udostępniać obraźliwe grafiki, na których duchowny wbija młotkiem krzyż w głowę kleczącej przed nim osoby…). Zainteresowałam się ową panią, ponieważ zaczęła ona wypowiadać się w kwestii, która być może wcale jej nie dotyczy (jak wspomniałam – nie wiem, czy ma własne dzieci, czy w swej feministycznej łaskawości zamierza tylko matkować cudzym), a która dotyczy mnie i moich dzieci. Otóż pani z dumą informuje, że wystosowała do dyrektorów szkół ankiety, w których pyta o religię w szkole. W istocie próbuje dociec, jak bardzo łamane są prawa osób takich jak ona (czyt. mniejszości) w kwestii organizowania lekcji religii.

Pierwszą kwestią poruszaną przez p. Diduszko-Zyglewską jest organizowanie lekcji religii na pierwszej lub ostatniej godzinie. W swej ankiecie zapomniała dodać, iż domaga się czegoś, co nie ma żadnych umocowań prawnych („rekomendacja władz miasta” nie jest takim umocowaniem). Co więcej – jako rodzic katolicki nie życzę sobie organizowania w ten sposób religii, ponieważ to zmusi czasem moje dzieci do późniejszego rozpoczynania lub kończenia wszystkich lekcji. Zakładając nawet obecność więcej niż jednego katechety w szkole, nie da się zapewnić wszystkim klasom religii np. na 1ej lub 6ej godzinie lekcyjnej. Taki pomysł wyraźnie dyskryminuje katolików. Ba – ostatecznie obraca się przeciw tym, którzy nie chodzą na religię. Co z tego, że taki uczeń wyjdzie godzinę wcześniej lub przyjdzie godzinę później do szkoły, skoro rozpocznie lekcje np. o 10.35? Niestety, tak bywa, gdy nienawiść odbiera komuś zdolność myślenia…

Pani Diduszko-Zyglewska zamierza też sprawdzać, jak biskupi zareagowali na wniosek jej koleżanki, p. Kaznowskiej, o zredukowanie lekcji religii do jednej godziny tygodniowo. Przypomnę, że p. Kaznowska to wiceprezydent Warszawy – ta sama, która ma trudności z rozumieniem kierowanych do niej słów (albo jest zwykłą manipulatorką – tak czy siak – nie świadczy to o niej najlepiej). Kiedy bowiem warszawcy biskupi odpowiedzieli jej, że każdy wniosek o zmniejszenie tygodniowego wymiaru lekcji religii będą rozpatrywać, pani Kaznowska z niejasnych przyczyn usłyszała bądź zrozumiała, że będą „rozpatrywać pozytywnie” i taką rzekomą deklarację zaczęła upubliczniać w mediach.
Po co taka wiedza pani Diduszko-Zyglewskiej? Otóż chce ona „sprawdzić w ilu szkołach biskupi zgodzili się na zmianę dla dobra dzieci, a w ilu ważniejszy był interes kościoła”. Co za marna interpretacja… Niechże owa pani pozwoli, że sama zatroszczę się o dobro moich dzieci. A to, co ona nazywa „interesem kościoła” to w istocie mój interes, ponieważ jako katoliczka mam obowiązek, a jako Polka konstytucyjne prawo do nauczania i wychowania dzieci zgodnie z moimi przekonaniami. Dobrze znam program nauczania religii, zatem wiem, że jedna godzina w tygodniu to za mało.
Zamiast więc pytać w ankiecie, z jakim skutkiem dyrektorzy zwrócili się o zmniejszenie godzin z religii, należało zapytać: z jakiego powodu? Wszak starania o to argumentowane to było trudnościami organizacyjnymi – teraz okazuje się, że to jednak ideologiczne…

Kolejna kwestia, to dociekanie, czy w przypadku klas pierwszych czekano na umieszczenie w planie religii do rozpoczęcia roku i przedstawienia decyzji rodziców o uczęszczaniu dzieci na te lekcje. Zastanawiam się, czy ta kobieta ma jakiekolwiek pojęcie o funkcjonowaniu szkoły, arkuszach organizacyjnych i planowaniu zatrudnień na kolejny rok… Analogicznie czekajmy z zatrudnieniem psychologa na pełny etat do pierwszego zebrania, aż rodzice wyrażą zgodę na badanie dzieci, bo może nikt się nie zgodzi i psycholog nie będzie potrzebował pełnego etatu… Poza tym w przypadku wielu szkół podstawowych, w których funkcjonują oddziały przedszkolne, dyrekcje już otrzymały deklaracje od rodziców, które to deklaracje nie muszą być ponawiane.

Dalsze pytanie wiąże się z symbolami religijnymi – czy są w szkole, czy tylko w salach, w których jest religia, a jeśli w innych to prosi o uzasadnienie tego działania. Czyżby więc owa pani dość wybiórczo czytała „Rozporządzenie MEN w sprawie warunków i sposobu organizowania nauki religii w publicznych przedszkolach i szkołach”? Wszak wcześniej sama powoływała się na nie, a potem zdaje się nie dostrzegać paragrafu 12 o tym, że w pomieszczeniach szkolnych może być umieszczony krzyż (rozporządzenie nie stawia żadnych ograniczeń co do tego, w których salach można to uczynić).

W ankiecie nie zabrakło pytań o etykę – w jakich godzinach odbywa się, czy są okienka i ewentualnie ile tych okienek? To prawdopodobnie kolejna próba uderzenia w religię w szkole, choć nie jest winą ani katechetów, ani katolickich rodziców, że szkoła nie dysponuje tyloma nauczycielami etyki, by zajęcia z tego przedmiotu były równolegle z religią.

Wreszcie w ankiecie jest pytanie o to, „czy uroczystościom, w których biorą udział uczniowie Państwa placówki (apele na początek i koniec roku, apele okolicznościowe) towarzyszą elementy religijne? Jeśli tak, to jakie?”. Należy w tym miejscu zastanowić się, do czego chcemy wychowywać dzieci i młodzież – czy faktycznie należy kryć się z własnymi przekonaniami religijnymi? Czy hasło tolerancji zostało już całkowicie zawłaszczone przez środowiska wrogie religii i tradycyjnym wartościom? Ustawa „Prawo oświatowe” wyraźnie stwierdza, że „nauczanie i wychowanie – respektując chrześcijański system wartości – za podstawę przyjmuje uniwersalne zasady etyki. Kształcenie
i wychowanie służy rozwijaniu u młodzieży poczucia odpowiedzialności, miłości Ojczyzny oraz poszanowania dla polskiego dziedzictwa kulturowego”. Elementy religijne towarzyszące szkolnym uroczystościom są wyrazem takieg nauczania i wychowania.
Należy jednak podkreślać, że ani szkolne lekcje religii, ani udział w religijnych obchodach towarzyszących szkolnym uroczystościom, nie są obowiązkowe, a uczestniczą w nich ci, których rodzice wyrazili na to zgodę. Zupełnie więc nie rozumiem, dlaczego wciaż powracają dyskusje na temat religii w szkole? Skoro nie brakuje rodziców zapisujących swe dzieci na te lekcje, niechże wszyscy myślący inaczej uszanują to (tolerują…). Dlaczego my, katoliccy rodzice, mamy ponosić konsekwencje braku zapewnienia dzieciom nie uczęszczającym na religię stosownej opieki? Jest to częsty argument przeciwko religii, a przecież rozwiązaniem sytuacji nie jest zlekceważenie oczekiwań i praw tych wszystkich, którzy chcą, by ich dzieci uczyły się tego przedmiotu.

Wiemy doskonale, że motywy posyłania dzieci na religię w szkole są różne – aktualne regulacje prawne związane z organizowaniem religii w szkole umożliwiają to. Stąd też na religię mogą posyłać swe pociechy także rodzice niewierzący, letni, poszukujący, ateiści, innowiercy… – wszyscy, którzy sobie tego życzą. W sposób szczególny jednak my, rodzice katoliccy, musimy bronić naszego prawa do tych lekcji w szkole! Niestety, i w tym gronie – rodziców wierzących – zdarzają się głosy niezadowolenia spowodowane różnymi czynnikami (kiepski katecheta, kiepskie podręczniki, sprawdziany, późna godzina, wygórowanie wymagania czy nie taki sposób mówienia o Bogu, który preferujemy…). Pamiętajmy jednak, czym jest religia w szkole – jak mówił papież Jan Paweł II, to szansa nie do pogardzenia. Nie utożsamiajmy jej z katechezą parafialną prowadzącą do wzrostu w wierze, choć niewątpliwie lekcje religii temu wzrostowi mogą sprzyjać.

Przypomnijmy sobie zobowiązania z przyjętego sakramentu małżeństwa, a potem – z chrztu naszych dzieci. Deklarowaliśmy tam, że wychowamy po katolicku nasze pociechy. O ile religia w szkole jest dla „chętnych”, o tyle dla wierzących rodziców wspomniane zobowiązania nie są fakultatywne – to nasz obowiązek. Jeśli mamy jakiekolwiek zastrzeżenia do sposobu prowadzenia religii w szkole naszego dziecka, zwróćmy się – wpierw do samego katechety, w razie potrzeby – do proboszcza, dyrektora, wydziału katechetycznego… Czujmy się odpowiedzialni za rozwiązanie ewentualnego problemu, a nie – omijajmy go przez wypisanie dziecka. Wszak dziś nie brak takich, którzy tylko czyhają na zupełnie wyrugowanie religii ze szkoły. Zasłaniają się w tym funduszami, brakiem tolerancji wobec niewierzących, ciężkim tornistrem czy długim przebywaniem w szkole… Nie dajmy się zakrzyczeć, pokonać półprawdami czy wybiórczo przytaczanymi paragrafami aktów prawnych.
Tak wiele mówi się dziś o darze wolności, demokracji… tym bardziej przykre jest, że w czasach zniewolenia, w naszej tragicznej historii ludzie potrafili bronić wiary i prawa do jej wyznawania. A dziś – niektórzy nawet nie podejmują prób zawalczenia o swoje prawa, nie dostrzegając wcale, że są prześladowani…

Wracając do wymierzonej w katolickich rodziców działalności p. Diszuszko-Zyglewskiej – szkoda, że to taka zagorzała feministka… Mogłaby czasem wziąć przykład z męża i – zamiast wchodzić z butami w cudze życie i prawa – położyć się na ulicy w ramach „pokojowego protestu”, wstać po chwili i… iść dalej.

P.S. Jeszcze jedna myśl chodzi mi po głowie… już na zupełnym marginesie powyższej refleksji. Taka niby feministka, a nazwisko męża nosi jako pierwsze…

P.S. 2 – Powyższy wpis powstał przed rokiem. Dziś – 6 września 2020 – sytuacja jest jeszcze gorsza, bo niektóre przedszkola czy oddziały przedszkolne nawet nie zaplanowały religii tłumacząc to pandemią lub złą sytuacją finansową. Pamiętajcie, drodzy Rodzice, że na Wasze życzenie mają obowiązek zorganizować lekcje religii!

Wybornego katechologa myśli kilka… (II)

Po krótkiej przerwie urlopowej powracam do podjętego ostatnio wątku refleksji katechetycznej ks. Walentego Gadowskiego. Choć bowiem refleksja ta pochodzi z pierwszej połowy XX wieku, to wielkość jej autora wyraża się nie tylko w jego ówczesnych dokonaniach, ale także w aktualności myśli, które zamierzam przybliżyć.

Im dłużej ks. W. Gadowski pracował w szkole jako katecheta, tym więcej miał trafnych spostrzeżeń z zakresu dydaktyki i metodyki katechetycznej. Wiele z nich dotyczyło sposobu odpytywania uczniów – poza wskazówkami dotyczącymi stawiania pytań, o których pisałam ostatnio, radził on wybierać do odpowiedzi możliwie różne osoby. Mało kto przyzna się do tego, że zdarza się mu wybierać często uczniów dobrych czy bardzo dobrych, którzy zawsze udzielają poprawnych odpowiedzi (czasem są to ci słynni uczniowie, którzy podnoszą rękę zanim jeszcze zadamy pytanie…). Taka praktyka sprawia, iż wiemy jedynie, że CI uczniowie znają odpowiedź. Co z innymi? Różnie… niektórzy pewnie wiedzą, ale nie chce się im zgłaszać, inni są zbyt nieśmiali lub niepewni swej wiedzy, by podnieść rękę… jeszcze inni być może nie dosłyszeli pytania lub nie potrafią na nie odpowiedzieć. Tymczasem katecheci zadowoleni usatysfakcjonowani poprawną odpowiedzią pędzą dalej z materiałem, nie zważając zupełnie na to, że być może połowa klasy wcale nie zrozumiała tematu. Wybieranie różnych osób jest nie bez znaczenia jeszcze z innego względu – otóż postępując w ten sposób wcale nie wyrównujemy szans innych uczniów, a wręcz utwierdzamy ich w przekonaniu co do funkcjonujących w klasie „prymusów”. Taka postawa może być odczytywana przez niektórych jako faworyzowanie jednych przy mniejszej sympatii czy jej braku wobec pozostałych. Jakże więc mądre są słowa ks. W. Gadowskiego, iż „roztropność radzi, by wyjaśnień udzielał nie zawsze jeden i ten sam uczeń najzdolniejszy, ale o ile możność coraz to inny” (s. 82).

Warto uwzględniać w nauczaniu religii pewne wskazania ks. W. Gadowskiego odnośnie do „zastosowań etycznych”. Skoro nauczanie to ma wpływać „na serce i wolę”, radził on
1. opowiadać pod koniec lekcji przykład biblijny lub z życia świętych;
2. poprosić uczniów o podobny przykład z życia;
3. uwydatnić pobudki postaci biblijnej lub innej przedstawionej w punkcie pierwszym;
4. zapytać uczniów, jak oni mogliby wykonać coś podobnego;
5. dodać zachętę praktyczną połączoną z pkt.6
6. pomodlić się o pomoc Bożą do rychłego wykonania postanowień (zob. s. 82-83).

W odniesieniu do punktu piątego ks. Gadowski podkreślał, by kłaść nacisk na „czyny drobne, możliwe do wykonania w tym samym dniu, niekiedy nawet podczas lekcji szkolnej” (s. 83).

Wielokrotnie w swoich wspomnieniach ks. Gadowski zwracał uwagę na dyscyplinę i zachowanie uczniów podczas lekcji. Jakże jego słowa są aktualne dziś, gdy pomyślimy o naszych uczniach słabo koncentrujących się, dla których każdy zbędny przedmiot na stoliku czy szept kolegi czy koleżanki są czynnikiem rozpraszającym. „Nie rozpoczynałem nauki, dopóki wszyscy uczniowie nie siedzieli prawidłowo, tj prosto z obu rękoma złożonymi na ławie, na której miał leżeć tylko katechizm. Wszelkie szepty i szmery musiały ustać” (s. 93). Ktoś może stwierdzić, że dzisiejszy nauczyciel nigdy nie rozpocząłby lekcji czekając na takie warunki – z pewnością jednak jeśli od początku ustalimy z uczniami zasady i jesteśmy konsekwentni w ich przestrzeganiu, to będzie to pomocne. Warto, by pamiętali o tym zwłaszcza początkujący katecheci, unikając pokus „przypodobania się” uczniom na pierwszych lekcjach z nadzieją, że taki „luz” pomoże w nawiązaniu dobrych relacji i zdobyciu posłuchu uczniów.

Myliłby się jednak ten, kto wyobraża sobie, iż na lekcjach ks. Gadowskiego przez 45 minut uczniowie siedzieli wyprostowani z rękoma na ławie. Ks. Gadowski doskonale zdawał sobie sprawę z potrzeb i możliwości uczniów. Jak zauważał, „ład taki nuży uczniów, więc od czasu do czasu kazałem wszystkim powstać, np. z okazji powtórzenia chórem odpowiedniej pieśni religijnej. W czasie upału w godzinach popołudniowych kazałem nawet wykonywać ruchy gimnastyczne rękami do góry i w dół. Przerywało to senność, wszystkich ogarniającą” (s. 93).

Dzisiejszy katecheta może skorzystać ze wskazań ks. Gadowskiego także w kwestii dyscyplinowania uczniów – ci, którzy mają za sobą co najmniej kilka lat uczenia prawdopodobnie przekonali się, iż nie ma nic gorszego niż wdawanie się w dyskusję z uczniem na lekcji z powodu jego zachowania… Cóż radzi wyborny katecholog? „Gdyby, go beształ podczas lekcji, rozprószyłbym uwagę całej klasie – wystarczyło proste wezwanie do odpowiedzi(…) Nie uciekałem się nigdy do pomocy gospodarza [wychowawcy] klasy, bo wyznałbym tym samym, że nie potrafię się uporać ze swawolnikiem” (s. 94).

Przy lekturze „Wspomnień katechety” przypomniały mi się głosy niektórych katechetów, krytycznie odnoszących się do podstawy programowej, programu czy podręczników do religii ze względu na rzekomą obfitość materiału do przekazania. A to za sprawą przytoczonej przez ks. Gadowskiego niemieckiej zasady dydaktycznej, według której „mistrza poznaje się po umiejętności ograniczania materiłu i opuszczania wszystkiego, co nie ma wartości życiowej” (zob. s. 98). Oczywiście ograniczanie to winno mieć swoje granice, ale nie wolno jest nam bezmyślnie pędzić z tematami nie zwracając uwagi na to, co z naszego nauczania pozostało w głowach (i sercach) uczniów. Ktoś powie, że musimy rozliczyć się z realizacji podstawy programowej… I tu tak naprawdę wracamy do początku – wymagania z podstawy programowej są rozpisane na etapy edukacyjne, a nie na klasy, więc w ciągu trzech czy czterech lat nie powinno być trudności z ich realizacją. Zwłaszcza, jeśli na początku roku samodzielnie opracowujemy (a przynajmniej modyfikujemy) rozkłady materiału otrzymane z wydawnictw.

W dzisiejszym nauczaniu religii warto przypomnieć także zachętę ks. Gadowskiego do jak najczęstszego posługiwania się tablicą. Stwierdził on wręcz, iż „można uważać za regułę, iż im dzieci więcej zaniedbane, im trudniejsze warunki są nauczania, tym częściej należy posługiwać się tablicą i kredą” (s. 100). Dziś częściej doświadczymy w salach tablicy i markerów lub tablic multimedialnych czy rzutnika, jednak myśl pozozstaje aktualna. Korzystanie z nich jak najczęstsze pomoże z jednej strony skupić uwagę uczniów, zaangażować ich zmysły, z drugiej zaś będzie kompensacją braków wiedzy czy doświadczeń dzieci i młodzieży. Trudno odwoływać się np. do obrzędów czy symboli nieznanych dzieciom bez ich uprzedniego ukazania choćby na ilustracji, zdjęciu czy nagraniu.

Jakże aktualne są i inne praktyki katechetyczne ks. Gadowskiego – „aby uczniów zainteresować nauką religii, nie pomijałem żadnej kwestii aktualnej, żywo przez młodzież roztrząsanej, owszem, szukałem sposobności, aby ją omówić gruntownie w duchu Bożym, dalekim od jakiejkolwiek partyjności. Gdy przy historii Kościoła musiało się potrącić o sceny gorszące, nie upiększałem niczego, ale złe nazywałem złem i krótko rzecz załatwiałem” (s. 115).

Przy okazji dzisiejszych dyskusji nt. religii w szkole jeden z wątków dotyczy oceniania. Niektórzy zastanawiają się, czy wypada stawiać jedynki z religii, inni z kolei popadają w skrajność i potrafią stawiać od góry do dołu oceny niedostateczne zapominając, że nierzadko sami sobie wystawiają taką notę, skoro niczego nie nauczyli uczniów… Cóż w tym temacie radzi ks. Gadowski? „Miałem zwyczaj nie pisać w notatce noty niedostatecznej, lecz notować w skróceniu treść, której uczeń nie umiał. Jeżeli nie umiał po raz wtóry, odpowied jego podkreślałem. Dopiero z tym było źle, kto miał kilka podkreśleń. Chodziło mi o to, aby uczeń nie opuścił partii, której nie umiał, ale naprawił swoje zaniedbanie” (s. 120). Pomysł ten jest wart naśladowania np. przy nauce modlitw – czasem katecheci skarżą się, że uczniowie mimo wyznaczonego terminu nie potrafią tej czy innej modlitwy. Warto zastanowić się, jak możemy pomóc tym uczniom przyswoić treść, zamiast od razu stawiać jedynkę.

Miłośnik dawnych lektur katechetycznych nie będzie zaskoczony tym, iż we wspomnieniach ks. Gadowskiego znajdziemy wątek korelacji religii z innymi przedmiotami (w pierwszej połowie ubiegłego stulecia zwanej „korrelacją”). Wielokrotnie podkreślał, jak ważna jest znajomość zagadnień podejmowanych przez innych nauczycieli, choć jednocześnie jest to dodatkowym obciążeniem dla katechety. „Najmniej punktów stycznych ma religia z matematyką, ale i tu należało odświeżyć swoje wiadomości, by nie stracić na powadze uczniów. Jeżeli głos powszechny musiał przyznać, że katecheta na wszystkim się rozumie, że żaden uczeń pod żadnym względem nie ma nad nim przewagi, to powaga katechety była murowana” (s. 128).

Dziś lekcje religii z różnych stron bywają zagrożone – czasem jest to niesprzyjająca władza lokalna. I ks. Gadowski nie był wolny od takich trosk – np. gdy starostą tarnowskim był niejaki Dunajewski, który to z poczatkiem zimy wezwał pisemnie dyrekcję miejscowych szkół średnich, by uwolniły młodzież od niedzielnego nabożeństwa szkolnego z powodu silnego mrozu. Ks. Gadowski interweniował wówczas zauważając, iż starosta nie może przewidzieć pogody w każdą niedzielę zimy. Warte zapamiętania jest podsumowanie sytuacji zawarte we wspomnieniach „Jeżeli w jednej sprawie pozwolimy staroście grać sobie na nosie, to nie będzie znał miary swoich żądań” (s. 135). Można zacytować te słowa wszystkim samorządom, które już wieszczą brak katechetów lub trudne warunki lokalowe i chciałyby ograniczyć religię do jednej godziny w tygodniu bądź zamieszczać ją w planie wyłącznie na pierwszej lub ostatniej godzinie lekcyjnej.

Jako osoba od kilkunastu lat ucząca religii w przedszkolu, nie mogę pominąć refleksji ks. Gadowskiego nad katechezą dzieci – szczególnie, iż zajął się on tą grupą wiekową z wielką troską, opracowując katechizm elementarny. Ks. Gadowski podkreślał, iż „nie potrafimy dzieciom wlać rozumu ludzi dorosłych, więc naszym obowiązkiem jest: zniżać się w wyjaśnianiu prawa do pojętności dzieci. Za takie zniżanie się nie można żadną miarą uważać wyrywania pewncyh pytań i odpowiedzi z katechizmu małym: owszem taki wyciąg jeszcze bardziej abstrakcyjnym. Należało raz wreszcie ułożyć katechizm specjalnie dla dzieci dostosowany do ich psychiki, a przecież zgodny z tradycją nauczania Kościoła” (s. 141).

Skoro zaś mowa o materiałach katechetycznych, to i dziś spotykamy się z tym, co krytycznie oceniał ks. Gadowski w jego czasach. Otóż bywa, iż mimo wszelkich wytycznych i zobowiązań ciążących na katechetach odnośnie do wyboru podręcznika, niektórzy uczą z materiałów dobrze im znanych, wykorzystywanych od lat, nawet jeśli są to materiały już nieaktualne bądź niedopuszczone w danej diecezji. Takie niezdrowe przyzwyczajenia ks. Gadowski przypisywał księżom, zaś my mozemy rozszerzyć je na katechetów różnego stanu: „Największą trudność stanowi w praktyce przyzwyczajenie księży do jednego trybu działania. Kto się zżył z Kanizjuszem, ten odrzucał Deharbea i wprowadzał go dopiero z konieczności, gdy Kanizyusza całkiem zabrakło. Tak samo kto nawykł do Deharbea, nie może oswoić się z moim układem i obstaje przy Deharbie-Likowskim (…) Konserwatyzm taki uważam za przesadny. Apostoł wzywa: Omnia probate; quod bonum est, tenete (1 Tes 5,21). Zastosujmy tę wskazówkę również do metod katechizowania i do podręczników” (s. 145).

Zarówno powyższe cytaty, jak i te zamieszczone w poprzednim wpisie, to zaledwie kilka myśli ks. Walentego Gadowskiego. Jeśli ktokolwiek miałby możliwość dotarcia do książki, to szczerze polecam zapoznanie się ze 'Wspomnieniami katechety” tegoż autora. Ilekroć czytam refleksje sprzed około wieku czy choćby 50 lat, mam świadomość trudów czy to czasów, w których działali ówcześni katecheci i katechetycy, czy też sytuacji religii. Mimo to wraz z wielkim szacunkiem dla osiągnięć tamtych postaci, odczuwam pewną tęsknotę za czasami nowych teorii katechetycznych, odnów czy koncepcji wdrażanych w gronie wielkich pasjonatów i osób oddanych katechezie. Oczywiście dziś też mamy wiele do zrobienia… ale jednocześnie wiele już otrzymaliśmy. Czy potrafimy to wszystko właściwie wykorzystać? Czy to, co jest dla nas dostępne, nie usypia nieco naszej kreatywności i nie oglądamy się wciąż na nowe rozwiązania metodyczne, nowe pomoce? Czy uczestnicząc w formacji katechetów, zastanawiamy się, jak możemy wykorzystać nową wiedzę i umiejętności w pracy, by przekaz katechetyczny uczynić lepszym, bardziej owocnym? Pytania można mnożyć… choćby na potrzeby własnego katechetycznego rachunku sumienia…

Zachęcam do czytania starych książek i czasopism katechetycznych – być może dzięki nim każdy z nas stanie się jeszcze lepszym katechetą czy „wybornym katechologiem”, czego sobie i Państwu życzę 🙂

Wybornego katechologa myśli kilka… (I)

Na wstępie wyjaśniam, iż dwa pierwsze terminy zawarte w tytule nie są przypadkowe – rzecz będzie o katechetycznych inspiracjach ks. Walentego Gadowskiego i właśnie w jego „Wspomnieniach katechety” wiele razy znajdziemy określenie „wyborne” dla czegoś, co zachwyciło ks. Gadowskiego. Z kolei „katecholog” to – jak mniemam – inaczej katechetyk. W taki sposób ks. Gadowski nazwał ks. dr. Józefa Krukowskiego, współpracownika w „Dwutygodniku Katechetycznym”.
Tuż po rozpoczęciu lektury „Wspomnień katechety” W. Gadowskiego postanowiłam wynotować sobie ciekawe myśli katechetyczne. Dość szybko okazało się, że musiałabym przepisać niemal całą książkę… Chcąc jednak upowszechnić nieprzeciętną refleksję katechetyczną tej postaci, zdecydowałam się przygotować kolejny wpis, w którym nie zabraknie cytatów. Oczywiście niezależnie od niniejszego tekstu, w miarę możliwości zachęcam do sięgnięcia do książki – uważam ją wprost za lekturę obowiązkową dla katechetów (obecnych i przyszłych). Oczywiście należy pamiętać, że przeszło stulecie, jakie dzieli nas od ks. W. Gadowskiego i jego praktyki katechetycznej, jest nie bez znaczenia – nasze nauczanie religii z różnych względów nie zawsze da się poprowadzić według wskazań tego wybitnego katechetyka, bo i inne mamy cele, założenia programowe i okoliczności naszej pracy.

Pierwsze spostrzeżenie dotyczy rodzin – chyba każdy z nas widział grafiki, na których rodzina nawet przy stole nie odrywa wzroku od telefonów czy innych urządzeń. Tymczasem jak było dawniej? „Wieczorami zatem wykonywano jakąś pracę rękami – ręczną, na przykład łuszczono groch i prowadzono długie pogawędki, często na tle religijnym lub patriotycznym. Zbliżały one bardzi do siebie członków rodziny, sąsiadów i służbę” (s. 25-26).

Czytając wspomnienia ks. W. Gadowskiego nie mogłam wyjść z podziwu dla jego uważności i wychwytywania w rozmaitych sytuacjach nauk dla siebie bądź dla innych, jak choćby podczas nabożeństwa: „kapłan odmawiający po polski modlitwy na przemian z ludem klęczał nie przed środkiem ołtarza, jak zwykle, lecz z boku, po stronie Ewangelii, zatem – lecz zwykle – zwrócony twarzą ku przeciwległej bocznej ścianie prezbiterium nieco nawet w stronę ludu. Pomysł ten okazał się bardzo fortunnym, bo głos odbijał się od ściany i dochodził wyraźnie do uszu wszystkich wiernych (…) Jakiż bowiem pożytek z modlitw, których lud nie słyszy? Z równą korzyścią można by je odmawiać po francusku lub po chińsku” (s. 30-31). To ciekawe spostrzeżenie także dla katechetów w szkole – czy aby stoimy w takim miejscu lub czy mówimy w taki sposób, by wszyscy uczniowie rozumieli nasze słowa? Jak potem możemy rozliczać uczniów z tego, czego nie usłyszeli?

Ks. W. Gadowski zwracał uwagę również na dyscyplinę w klasie – jak twierdził, „wszelki trud i najgruntowniejsze opracowanie lekcji pójdą na marne, gdy się nie umie utrzymać porządku: (s. 45). Słowa warte przypomnienia zwłaszcza dziś, gdy – jak często słyszymy lub przyznajemy – uczniowie są coraz trudniejsi. Absolutnie nie chodzi o to, by teraz w formacji katechetów – czy to podstawowej, czy permanentnej – skupić się na rozmaitych „sztuczkach” czy „sposobach” na uczniów, lekceważąc przygotowanie merytoryczne. Warto jednak z większym zainteresowaniem spojrzeć na owo dyscyplinowanie klasy – cóż bowiem z tego, że będziemy mieć wiele mądrych i ważnych rzeczy do powiedzenia, jeśli uczniowie nie dadzą nam dojść do głosu?

„Nigdy urazu ku uczniom do serca nie dopuszczaći nie wytwarzać nawet pozoru jakiejś mściwości” (s. 47) – przytaknie ks. Gadowskiemu każdy, kto podczas swojej uczniowskiej kariery doświadczył ze strony nauczyciela swoistej mściwości. Jesteśmt tylko ludźmi, więc nie poradzimy nic na to, że jeden czy drugi uczeń zyska naszą większą sympatię, a widząc puste krzesło innego oddychamy z ulgą – albsolutnie jednak nie może to mieć przełożenia na nasze traktowanie pierwszego i drugiego. Szczególnie ci uczniowie, przez których zostaliśmy mocniej doświadczeni często potrzebują troski i serdeczności, bo złych emocji już mają pod dostatkiem.

Ilekroć dowiadujemy się, dla ilu uczniów mamy przygotować dostosowania wymagań edukacyjnych, być może myślimy o tym, jak bardzo bylibyśmy w stanie im pomóc, gdyby… nie było tych uczniów tak wielu. Albo w ogóle… gdyby klasy były mniej liczne. To jeden z powodów nieskuteczności wychowawczej, na które wskazywał ks. Gadowski obserwując księży katechetów: „nieraz potem zastanawiałem się, dlaczego katecheci na ogół nie zajmowali się młodzieżą, jak ojciec duchowny zajmował się nimi, gdy byli klerykami? (…) Powód widzę w urzędowym, a nie kościelnym pojmowaniu stanowiska z jednej strony, a z drugiej strony w przepełnianiu klas utrudniającym bardzo diagnozę dzieci” (s. 52). Drugi z powodów jest też nie bez znaczenia – także dla świeckich katechetów. Jeśli bowiem ktoś zapomni o swojej misji katechetycznej, swoim posłaniu przez Kościół do nauczania i wychowania, to też jest ryzyko, że zabraknie w relacji katecheta-uczeń pewnej specyfiki, inspirowania się naszym Jedynym Nauczycielem. Na temat owej
„urzędowości” pisał jeszcze w innym miejscu przyznając: „jako kleryk nie marzyłem o katecheturze, ale postanowiłem ogólnikowo wyzuwać się jako ksiądz ze sztywnej urzędowości i duszą zbliżać się do dusz podwładnych” (s. 54).

We wspomnieniach ks. W. Gadowskiego nie zabrakło innego wskazania, które my możemy wcielić w sposób nieco zmodyfikowany. „Katecheta powinien na początku roku szkolnego wynotować sobie z katalogów szkolnych personalia uczniów i ich klasyfikację (…). Bierze udział chętnie w wycieczkach i w zabawach uczniów, bo wtenczas najlepiej ich pozna i na niejednego wpłynie korzystnie. Wielką wagę przywiązuje do osobistych rozmów z uczniami.W tym celu wyznaczy sobie na każdy dzień trzech do pięciu uczniow licząc się z tem, że niektórych będzie musiał częściej wzywać” (s. 53). Jak możemy przenieść te wskazania na nasze realia? Zamiast przeglądania katalogów – choćby poprzez udział w posiedzeniach rad pedagogicznych, na których możemy dowiedzieć się więcej o niektórych uczniach (lub potwierdzić to, czego domyślaliśmy się). O doniosłości przebywania z uczniami na wycieczkach, dyżurach itp. chyba nie trzeba nikogo przekonywać 🙂 Co jednak istotne, to w tych rozmowach z uczniami katecheta „zapytuje o rodziców i krewnych, bada co uczniowi w szkole się podoba, a co jego smuci, a może nawet przeraża. Nie będzie jednak pozorował za przyjaciela uczniów, kosztem powagi innych profesorów” (s. 53).

Nie jest tajemnicą, że dobry punkt wyjścia podczas lekcji religii wiele znaczy – doświadczał tego również ks. W. Gadowski, wielki modyfikator metody monachijskiej „Ilekroć rozpocząłem naukę katechizmu od opowiadania biblijnego, czy życiowego lub od poglądu liturgicznego, nauka szła łatwo” (s. 67).

Podczas wykładów z katechetyki słyszmy czasem, że mamy znać teologię, ale głosić kerygmat. Podobne stanowisko przedstawiał ks. W. Gadowski, upominając poniekąd katechetów, by swą misję pełnili świadomi konsekwencji „pamiętamy, że przy szkolnej nauce religii rozchodzi się nie o wyrabianie teologów, lecz o przysposobienie do życia religijnego. Overberg [niemiecki duchowny, pedagog] każe zatem sobie nadto wspomnieć podczas lekcyj, że zdamy z niej sprawę na Sądzie Bożym, oraz że św. Aniołowie Stróżowie dzieci wzywać będą kary Bożej na katechetę, który sobie sprawę bagatelizuje” (s. 68).

Podobnie jak czasem każdy z nas, podobnie jak niegdyś diakon Deogratias żalący się św. Augustynowi, tak i ks. W. Gadowski miewał „gorsze dni” w swej działalności katechetycznej. Cóż wtedy robił? „Widząc brak sukcesu, powtarzałem: „Dobrze mi, Panie, żeś mię upokorzył” i pocieszałem się przeświadczeniem, że Bóg nie wymaga od nas owoców, ale samej pracy. czy my wiemy, kiedy zasiew nasz i jaki plon wyda?” (s. 69).

Powszechnie wiadomo, że „repetitio est mater studiorum”. Jak skorzystać z tej prawidłowości w nauczaniu religii? „Przekonałem się, że nie wystarcza jednorazowe opowiadanie zdarzenia biblijnego (…) zdecydowałem się więc opowiadać rzecz dwa razy: najpierw obszernie we formie parafrazy, w którą wplątałem wiele potrzebnych wyjaśnień, a drugi raz w formie Biblijki szkolnej” (s. 69). To cenne wskazanie zwłaszcza na dziś, gdy niektóre dzieci nie miały okazji usłyszeć wielu fragmentów biblijnych, ponieważ rodziny nie chodzą do kościoła, więc nawet niedzielne czytania i Ewangelie nie są powszechnie znane.

Co do samego opowiadania, ks. W. Gadowski również nie szczędził szczegółowych wskazań, których nie powstydziłby się żaden specjalista od sztuki opowiadania. „Unikałem imiesłowów i zaimków, a mowe uboczną zastępowałem wszędzie mowa wprost, jak najwięcej poglądowo. Przede wszystkim starałem się uwidocznić myśli i pobudki, jakie mogły kierować osobami biblijnymi, oraz przeszkody i pokusy, jakie wypadło im zwalczać, bo wówczas czyny ich stały się zrozumiałymi(…) Dłuższe wyjaśnienia, które przerywałyby tok opowiadania, a jednak były konieczne do zrozumienia akcji, podawałem już w przygotowaniu lekcji (…) wyjaśnieniem takim trzeba nadać formę pomocniczego opowiadania krótkiego” (s. 70).

Do dziś w nauczaniu religii wiele mówi się o potrzebie aktywizowania uczniów. Nie należy jednak aktywizacji tej rozumieć jedynie jako działań angażujących dzieci czy młodzież fizycznie bądź intelektualnie w opracowywanie treści przez pracę w grupach itp. „Błędem jest mniemanie, jakoby dzieci podczas opowiadania zachowywały się biernie. Skupiona uwaga, błyszczące oczy przejmują się głęboko treścią opowiadania. Oczywiście trzeba opowiadać w sposób konkretny i unikać zwrotów, których dzieci nie rozumieją (…) Do utrwalenia wpływu opowiadania przyczyniają się wiele obrazy ścienne, ale trzeba je w szkole omówić przy odczytywaniu opowiadania. podobną uwagę mogą również oddać ryciny w podręczniku, ale trzeba je również omówić” (s. 70-71).

Ks. W. Gadowski – jak przystało na wielkiego pedagoga – porusza także kwestię pytań. „Wiadomo, że bez pytania ogólnikowe i niejsne wprawia się ucznia w zakłopotanie. Nie odpowiada, chociaż umie lekcje, bo nie wie, o co go właściwie pytają. Możliwe są też pytania dyalektyczne, zaczynające się od „czy” pozwalają nie do namysłu, lecz do zgadywania i równają się poniekąd mowie na migi. Np. uczeń mówi „nie”, ale widząc niezadowolenie katechety zmienia się na „tak”, a katecheta nie wie, czy on rzecz rozumie. Najgorsze są pytania kategoryczne (kto, co, kiedy?), bo pobudzają do namysłu i ujawniają sposób wiedzy ucznia” (s. 69) – wspomnienia zostały zredagowane na podstawie rękopisu, więc czasem zdarzają się fragmenty niejasne… Jeśli chodzi o pytania kategoryczne i ich ocenę to sądzę, że są one „najgorsze” z perspektywy ucznia, który jest zobowiązany do udzielenia konkretnej odpowiedzi. I jeszcze dopowiedzenie ku przestrodze: „przed wizytacją biskupa radzę oswoić dzieci z naukową formą pytań, bo biskup może jej używać” (s. 80). Jak dalej wyjaśnia autor, pytania naukowe to te właśnie kategoryczne, np. „co to jest spowiedź?”. Co do wizytacji urzędowej, to ks. W. Gadowski dał katechetom jeszcze inną przestrogę: „nie radziłem wywoływać uczniów zaraz najzdolniejszych. Bywali oni często nieśmiali. Obecność dygnitarza onieśmiela ich jeszcze więcej i stąd gotowi dać odpowiedzi nieświetne. Zaglądnąwszy do katalogu i sprawdziwszy, że uczniowie ci mieli noty bardzo dobre z religii, może wizytator nabrać złego wyobrażenia o pracy katechety. Wywołajmy zatem najpierw takich uczniów, którzy sobie z niczego nic nie robią, więc wisusów, oczywiście niezbyt pilnych. Zapytajmy ich o rzeczy częściej powtarzane, a pytania najłatwiejsze rzućmy uczniom słabym, ale pilnym. Tymczasem zdolniejsi odzyskają równowagę. Widzi się to po ich spojrzeniach, po szeptaniu sobie odpowiedzi, itp. Wówczas dopiero godzi się ich zapytyać i to o rzeczy trudniejsze. Hospitacja wypadnie pozytywnie” (s. 146-147).

Kwestia poprawności zadawania pytań jest zresztą bardzo szeroko omawiana przez ks. W. Gadowskiego. Stwierdza m.in. „Dr Kellner [właśc. Kelner: http://pbc.biaman.pl/dlibra/doccontent?id=12943 ] zachwyca się pytaniami – jak? jaki? i każe się od nich rozpoczynać, a dopiero potem zapytać: dlaczego? Pierwsze wymagają oberwacji i wiernego opisu, a więc są konkretne i łatwe. Dlaczego? jest pytaniem pretensjonalnym, popierającym subiektywne pojmowanie sprawy. Dlaczego? onieśmiela lękliwych, a blagierom pozwala wykręcić się sianem” (s. 80).

„Logika uczy, że pytania negatywne obejmują zakres niezbyt szeroki, a za to niejasny i niedokładny, więc zastępujemy je pytaniami pozytywnymi” s. 80) – dlatego zamiast pytać „czy nie opuściłem Mszy św. w niedzielę” autor radzi dociekać „ile razy opuściłem Mszę św. w niedzielę”.

Dalsze wskazania spotkamy i dziś w podręcznikach i na zajęciach z dydaktyki: „oczywiście w pytaniu nie powinno być ani jednego wyrazu, którego by uczeń nie rozumiał. Stawiamy pytanie całej klasie, bo uczymy całą klasę. A więc najpierw postawmy pytanie, a potem dopiero wywołajmy ucznia, który ma odpowiedzieć. Wówczas każdy uczeń będzie oczekiwać, że może być wywołany i każdy przygotowuje odpowiedź. Uczniów z ostatnich ławek trzeba pytać najczęściej, aby ich pobudzić do uwagi” (s. 80).

Wreszcie ks. W. Gadowski świadom tego, jak istotne są pytania w procesie katechetycznym, przestrzega przed ich nadmiernym mnożeniem: „Jeżeli wykład nuży uczniów, to nierównie więcej nuzy długi szereg pytań. Ze znużenia wyniknie zmniejszenie i rozproszenie uwagi, wskutek czego uczniowie będą dawali odpowiedzi coraz gorsze (…) Przez pytania rozwijamy rozum, ale niewiele wpływają one na serce, a o życiu religijnym i etycznym czynniki emocjonalne znaczą bardzo wiele. Najlepszą formą nauczania jest dyalog, czyli rozmowa z uczniem, przeplatana barwnemi opowiadaniami” (s. 81).

Jak wspomniałam na początku, bogactwo myśli katechetycznych ks. W. Gadowskiego zawarte w jego wspomnieniach jak tak wielkie, że trudno by było zmieścić je w jednym wpisie. Z tej racji będę dawkować tę przyjemność i kolejne refleksje przytoczę w kolejnym. Na koniec zaś jeszcze jeden cytat, z którym – jak sądzę – zgodzą się wszyscy katecheci: „Ewangelie są dla katechety mistrzynią nie tylko życia, ale i metody nauczania, zwłaszcza gdy się zważy, że katecheta uczy nie dorosłych, jak Chrystus Pan, ale dziatwę nie umiejącą jeszcze myśleć ni mówić należycie” (s. 81).

Wszelkie cytaty pochodzą z książki: W. Gadowski, „Wspomnienia katechety”, Bochnia około roku 1950, red. naukowa A. Solak, Kraków 2001.

Miał być „pod ręką”, stał się udręką…

Prawdopodobnie większość z nas mając objaśnić pochodzenie terminu „podręcznik” wskaże, iż ma to być książka znajdująca się „pod ręką”, czy też dzięki której będziemy mieć „pod ręką” pomoc w określonym zakresie. Któż nie życzyłby sobie, aby podręczniki faktycznie były pomocami, przy użyciu których nasz proces nauczania-uczenia się przebiega sprawniej, przyjemniej, z lepszymi efektami…? Temat zrodził się w mojej głowie nieprzypadkowo – otóż przy okazji wpisu o nadbałtyckiej debacie katechetyków na stronie Stowarzyszenia Katechetyków Polskich na Facebooku powrócił temat jakości podręczników. Głos pojawił się w komentarzu i dość szybko zniknął, jednak w mojej głowie pozostał na dłużej – szczególnie, iż nie po raz pierwszy spotkałam się z taką opinią. Opinii tych lada chwila będzie jeszcze więcej, ponieważ od 1 września 2020 roku wejdą do szkół nowe podręczniki do religii, zgodne z „Podstawą programową Kościoła Katolickiego w Polsce” (PPK) z 2018 roku. Zresztą może już dziś do wielu wydziałów katechetycznych dzwonią katecheci próbując dowiedzieć się, jakie podręczniki mogą być wykorzystywane w ich diecezji? Okazuje się bowiem, że jeszcze nie do wszystkich dotarła uchwała Komisji Wychowania Katolickiego na temat wdrażania nowej PPK.
Nie wspomniałam jednak, cóż to był za głos w sprawie podręcznika… Jak można domyślić się, był to głos krytyczny. Ogólna diagnoza brzmiała: „podręczniki do religii są fatalne”. Diagnozę tę wrzucam do woreczka z innymi stwierdzeniami o podobnym wydźwięku („kto to pisał?”; „czy ten, kto to pisał, w ogóle uczy w szkole?”; „dlaczego nie zapytali nas, katechetów, jakiego podręcznika potrzebujemy?”; „kto to dopuścił do użytku?”; „uczniowie nie będą chcieli tego czytać”; „za gruby!”; „za ciężki!”; „jakim prawem kuria nam narzuca podręcznik?”; „dlaczego musimy z nich korzystać? Tamte są lepsze od tych…” itp. itd.).
Pytania takie jak powyżej można oczywiście mnożyć i jestem przekonana, że każdy spotkał się choćby z niektórymi z nich albo takimi o podobnym wydźwięku. Spróbuję zatem odpowiedzieć na nie na tyle, na ile mi moja wiedza i świadomość katechetyczna pozwalają…

Zacznę od pierwszego i chyba najprostszego pytania – choć oczywiście odpowiedź będzie z lekkim przekąsem… O tym, kto pisał podręcznik, zazwyczaj dowiadujemy się z okładki lub strony tytułowej. Zazwyczaj, ponieważ istnieją prace zbiorowe – mniej lub bardziej odsłaniające kulisy powstawania podręcznika. W dobie Internetu nie jest trudno poszukać informacji o autorach – zresztą w wielu wypadkach są to praktycy, więc osoby uczące religii bądź zespoły mieszane złożone z katechetów i katechetyków. O ile w 2001 roku różnie było z zaangażowaniem praktyków w pisanie podręczników, tak dziś nikt nie ma wątpliwości co do tego, że bez ludzi „z pierwszej linii” nie da się przygotować należycie materiałów do nauczania religii.
„Czy ten, kto to pisał w ogóle uczył w szkole?” – jak wyżej… Uczy, uczył lub pozostaje w kontakcie z tymi, którzy uczą.

Teraz moje ulubione: „dlaczego nie pytali nas, katechetów, jakiego podręcznika potrzebujemy?” – różnie z tym bywa. Zdarza się, że autorzy pytali, pytają lub jeszcze zapytają… Jednak zalecam katechetom zadającym takie pytanie odrobinę pokory i stanięcia w prawdzie… Może właśnie wynikiem tych „konsultacji społecznych” jest takie a nie inne rozwiązanie? Warto mieć świadomość, że nie zawsze inni podzielają moje zdanie, co jest racją bytu dla funkcjonowania rozmaitych ekspertów, rzeczoznawców. To, co jednych zachwyca, innych oburza lub zniechęca i w wyniku konsultacji dochodzi do zebrania wszelkich możliwych opinii i ostatecznego rozstrzygnięcia, jak odnieść się do nich. Wystarczy wskazać na dowolną serię podręczników – część katechetów uzna ją za najlepszą z możliwych, zaś inni odetchną z ulgą, że w ich diecezji na szczęście nie trzeba z niej korzystać. De gustibus non disputandum est… dyskutować za to można nad treścią konkretnego podręcznika.

„Kto to dopuścił do użytku?” – to również nie jest wiedza tajemna, ponieważ każdy podręcznik do religii zawiera nazwiska recenzentów. Dodatkowo w „Programie nauczania religii rzymskokatolickiej w przedszkolach i szkołach z 2018 roku zamieszczono formularz recenzji, więc będzie można zapoznać się z nim. Z kolei pełen wykaz rzeczoznawców ds. oceny nauki religii znajduje się na poniższej stronie:
https://katecheza.episkopat.pl/kwk/biuro-programowania-katechezy

Kolejne spotykane słowa, które powodują we mnie chwilowe zwątpienie w katechetów to „uczniowie nie będą chcieli tego czytać”. Ciekawa jestem, w jakich jeszcze kwestiach – zdaniem tych katechetów – nauczyciel winien radzić się uczniów? Poza tym podręcznik do religii to nie czytanka, a lekcja religii nie jest lekcją głośnego czytania. Sposób wykorzystania podręcznika zarówno w toku lekcji, jak i poza nią zależy od katechety. Bogactwo treści w podręczniku nie oznacza, iż uczniowie na lekcji mają zapoznać się z każdym zamieszczonym w danej jednostce akapitem. Pewne partie zostaną odczytane, inne przeznaczone do analizy tekstu w ramach pracy w grupach, jeszcze inne do odczytania w domu… Ileż możliwości wykorzystania! Poza tym podręcznik ucznia jest – jak nazwa wskazuje – dla ucznia. Ma być dla niego pewnym źródłem treści, z którego dziecko czy młodzieniec będzie czerpać według potrzeb. Pewność tego źródła jest nie bez znaczenia w czasach, gdy „wujek Google” udaje, że zna się na wszystkim. Tymczasem jego wiedza pochodzi od różnych osób, często niekompetentnych w tematach, w których zabierają głos.

„Za gruby” czy „za ciężki” to argumenty osób, które nawet nie próbują udawać, że zajrzały do środka, by ocenić treść… Oczywiście rozumiem tendencje „odchudzania” uczniowskich plecaków, jednak warto zwrócić uwagę na specyfikę niektórych etapów edukacyjnych. Zdarza się, że uczniowie edukacji wczesnoszkolnej mają podręczniki w swoich salach bądź noszą jedynie ćwiczenia (zeszyty ćwiczeń to jeszcze inna sprawa, ale o tym innym razem…). Zresztą w szkołach są praktykowane różne rozwiązania -czasem w sali pozostają dodatkowe egzemplarze podręcznika służące pracy na lekcji, a uczniowie swoje własne mają w domu. Czasem też warto wprost zapowiedzieć uczniom, że nie muszą przynosić podręcznika, bo nie przewidujemy zastosowania go w lekcji.

Wśród utyskiwań katechetów związanych z podręcznikiem można też spotkać gorzkie żale wylewane w związku z ograniczeniem swobód katechetycznych w zakresie dobrowolnego wyboru podręcznika. Nic bowiem nie poradzimy na to, że każdy z podręczników – także ogólnopolski, a zatem dopuszczony do użytku we wszystkich diecezjach, zawiera adnotację „z zachowaniem praw biskupów diecezjalnych”. Jest to prawo, którego (mam nadzieję!) nikt przed katechetami nie ukrywał na etapie studiów przygotowujących do pracy katechetyczne. Słuszność tego ograniczenia wynika m.in. ze zróżnicowanej sytuacji religijnej w różnych częściach Polski, uwzględnieniu swoistego „patriotyzmu lokalnego” wyrażającego się choćby w diecezjalnych zabytkowych kościołach i innych obiektach sakralnych, wybitnych postaciach… Niektórym może wydawać się, że drobne nieposłuszeństwo władzy biskupiej w kwestii podręcznika nie jest niczym złym, jednak trzymajmy się lepiej tego, iż ” kto w drobnej rzeczy jest wierny, ten i w wielkiej będzie wierny” (łk 16, 10). Owo nieposłuszeństwo szczególnie daje się we znaki katechetom, których poprzedzał przed wakacjami w tej samej szkole taki niepokorny głosiciel Słowa. Idą do pracy pełni dobrych chęci i zapału, po czym orientują się, iż podręczniki wskazane przez umiłowanego poprzednika nie są tymi, których wymaga kuria… Zwykle radzę w takich sytuacjach zawczasu uprzedzić wydział katechetyczny, iż taka sytuacja nie jest przez nas zawiniona – jeśli niewłaściwy podręcznik spostrzeże wysłannik kurii podczas wizytacji, może być trochę za późno na tłumaczenia.

I wreszcie stwierdzenie, które przywodzi mi na myśl poczciwego misia o bardzo małym rozumku – to wyrażana z pełnym przekonaniem opinia, że „tamte są lepsze od tych”. Co ma z tym wspólnego Kubuś Puchatek? Ano w jednej ze swych rymowanek zawarł on (mniej więcej) taką myśl: „Był słoneczny, letni dzień, szedłem sobie myśląc lasem, czemu tym jest zawsze ten, a ów owym tylko czasem?”.Zabawne, bowiem w przypadku podręczników do religii jakże często zdarza się, iż te same materiały przez jednych są chwalone i oceniane bardzo pozytywnie, podczas gdy inni ledwie dostrzegają w nich cokolwiek dobrego. Ocena wyrażana przez konkretnego katechetę jest subiektywna, co absolutnie nie podważa jej rangi. Jednak warto mieć to na uwadze i konfrontować ze sobą różne spojrzenia, zebrać wiele tychże subiektywnych opinii i na ich podstawie próbować określić wady i zalety konkretnego podręcznika.

Szczególnie, iż w tym wszystkim jest jeszcze jedna dość istotna kwestia… Jestem świadoma tego, że mogę narazić się niektórym (nie pierwszy i nie ostatni raz…), ale nie widzę też powodu, dla którego miałabym nie wyrazić tutaj przekonania, które przy różnych okazjach już upubliczniałam. Otóż dość często zdarza się, iż katecheci poszukują „ciekawych” pomysłów na swoje lekcje – szukają w Internecie, w tomach książek, czasopismach, na szkoleniach… i słusznie – warto jest wzbogacać swój warsztat metodyczny i rozwijać się w zakresie dydaktyki przedmiotowej. Z mojej orientacji wynika jednak, że dziś mamy już takie bogactwo materiałów i pomocy katechetycznych, że wiele z nich – niezwykle cennych – pozostaje niezauważonych. Czy naprawdę mamy czas na przeprowadzenie tych wszystkich 365 zabaw na nasze lekcje, 1001 metod katechetycznych lub innych pomocy…? I czy zanim sięgnęliśmy (bądź zawołaliśmy po nie), zadaliśmy sobie trud zajrzenia do poradnika metodycznego i ewentualnego zmodyfikowania zawartej w nim propozycji lekcji? We wstępie każdego poradnika metodycznego znajdziemy adnotację, iż zamieszczone konspekty są zaledwie propozycją, którą katecheta winien dowolnie zmodyfikować zależnie od potrzeb, poziomu klasy oraz dostępnych środków?
Przyznam, że sama czasem korzystając z poradnika metodycznego mojego współautorstwa mówię do siebie „aleś wymyśliła!” i… opracowuję inny sposób działania. Niestety, zdarza się dziś, że nie wszyscy katecheci potrafią korzystać z podręcznika. I nie jest to złośliwość, ale fakt, którego echa docierają do mnie np. w postaci historii o katechecie, który około maja zorientował się, że ma w podręczniku dział dodatkowy – liturgiczny…

I jeszcze jedno – każdy z nas ma prawo do krytyki, jednak nie uprawiajmy krytykanctwa. O ileż uczciwiej jest wskazać konkretne mankamenty czy nieudane jednostki, niż powiedzieć, iż „ten czy inny podręcznik jest fatalny”. Puśćmy nieco wodze fantazji i zastanówmy się, co o nas powiedziałby nasz podręcznik, gdyby umiał mówić? A może byłby tak samo niezadowolony, jak my z niego…?

Strach pomyśleć, co by było, gdyby wybitni kucharze nie odważyli się na pewnym etapie na drobne wariacje lub wielcy artyści grali zawsze ściśle według cudzych nut… O ile potraw czy melodii bylibyśmy dziś ubożsi! Podobnie i dziełu katechetycznemu grozi zubożenie, jeśli wszyscy porzucą jakąkolwiek kreatywność i skupią się na odtwarzaniu tego, co im ktoś inny zaproponuje. Ale także przeciwnie – ile razy w kuchni lub garażu wykonywaliśmy coś zgodnie z przepisem lub instrukcją obsługi, a wyszło zupełnie nie to… czy to znaczy, że mamy wyrzucić z domu książki kucharskie i instrukcje? Zagadnienia dydaktyczne związane z podręcznikiem to nie tylko jego definicja i funkcje, ale także wszelkie wskazania do wykorzystania go w procesie nauczania-uczenia się. Podręcznik ma także inspirować do własnych działań, własnych pomysłów na przygotowanie lekcji czy innych spotkań.

Tak czy siak… trudno mi pojąć jak to się stało, że podręcznik – zaplanowany i przygotowany w myślą o pomocy katechecie i uczniom, jako swoiste kompendium podejmowanych zagadnień będące zawsze „pod ręką”, stał się udręką?
Jak mawiają młodzi – „coś poszło nie tak…”.